Informacje

  • Wszystkie kilometry: 428.00 km
  • Km w terenie: 246.00 km (57.48%)
  • Czas na rowerze: 1d 22h 34m
  • Prędkość średnia: 9.19 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Fagetus.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2016

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Niedziela, 3 lipca 2016

1000 Miles Adventure 2016



Co ja tutaj robię czyli ISOMA 1000 Miles Adventure ‘16

Na początek trochę „nagich” faktów. Szósta edycja, stu sześćdziesięciu zawodników, 1000 mil non-stop bez wsparcia przez całą Czechosłowację. Tu dygresja – organizator, rowerowy ultramaratończyk Jan Kopka wciąż czuje się Czechosłowakiem – na stronie www imprezy pisze: „Narodil jsem se ještě v Československu a srdcem jsem stále Čechoslovák. Věřím, že společné zážitky nás opět aspoň na chvíli zase spojí.” Startował w wielu najtrudniejszych tego typu imprezach na świecie, nie bez sukcesów jak choćby wygrany w 2007 roku Iditarod Trail Invitational (1000 mil na Alasce z Anchorage do Nome) czy bodaj trzeci czas na Great Divide Race 2004 (ok. 2500 mil przez USA, głównie Góry Skaliste). Jak mówi chciał przenieść tamte doświadczenia na rodzimy grunt i – zdaniem bardzo wielu – w zupełności mu się to udało.
Bez wsparcia czyli „radź sobie sam” :-). Organizator stawia na trasie trzy punkty kontrolne (CP1, CP2, CP3) z podstawową infrastrukturą typu namioty lub dach nad głową; na CP2 który jest jednocześnie metą dystansu „dziecinnego” 500 mil, jest trochę więcej cywilizacji… Poza tym śpisz gdzie chcesz, jesz co chcesz (i co zdobędziesz), wszelka zaplanowana pomoc zewnętrzna jest zabroniona i karana. Trasa jest w formie śladu na GPS i taki sam ślad z przejechanej trasy na mecie jest zgrywany z GPS zawodnika.
Teraz pytanie podstawowe: co ja tutaj robię?? Bo o ile jakiś tam rower w domu był w moim życiu „od zawsze”, to tak bardziej na poważnie pojawił się dopiero dwa lata temu; całe te kilkadziesiąt lat wcześniej byłem zapalonym turystą pieszym górskim i dopiero nasilające się problemy z kolanami skłoniły mnie do zmiany głównej aktywności fizycznej. Rower dla kolan jest wszak łaskawszy, nieprawdaż? Przynajmniej w jakimś tam zakresie; od czasu gdy Strava zaczęła mi wyliczać na niektórych podjazdach circa 400W, znów zaczęły się odzywać :-). W każdym razie, jak to zwykle bywa winni są koledzy. Jak już pisałem tu wcześniej na forum, startuję w cyklu PPM (Puchar Polski w Maratonach Rowerowych na Orientację) i to to właśnie zmieniło rekreacyjne kręcenie się wokół komina w jakieś abstrakcyjne jeżdżenie do upadłego. Zadzwonił (kolega spod Krakowa) w grudniu ’14 i mówi – nie pojechałbyś ze mną na imprezkę rowerową? A co to ma być – odpowiadam. A taka imprezka na orientację – dwie trasy 100 lub 200 km, w nocy, limit czasowy 15 godzin, tydzień przed Bożym Narodzeniem :-). I dalej zachwala – do sklasyfikowania wystarczy znaleźć jeden punkt (prawda), będzie głównie po asfalcie (BZDURA!!), i tak jadę przez Lubin to cię zabiorę w te i we wte (tak było). W sumie miałem łykend wolny więc dałem się namówić, i tak zacząłem od słynnej Nocnej Masakry. Rzecz jasna na „dziecinnym” dystansie 100km, ale za to pomimo epickiej gleby pod koniec (stromy zjazd w piaszczystym wąwoziku, aż mi zerwało całe oświetlenie z roweru – z przodu poszedł uchwyt od pożyczonego Mactronika, z tyłu obie lampki ale bez uszkodzeń) wziąłem w debiucie drugie miejsce i tak już mi to zostało, chyba na dłużej. I pewnie to zadecydowało że postanowiłem zapisać się na połówkę z 1000 mil A.D. 2015. Łatwo powiedzieć – zapisać się – a rzecz wcale nie jest taka prosta; otóż formularz rejestracyjny w internecie jest uruchamiany o północy w Sylwestra :-) i jak wieść gminna niesie przez pierwsze kilka minut jest niedostępny z uwagi na przeciążenia, a pięć po jest już pozamiatane, gdyż chętnych jest zwykle dwa-trzy razy więcej niż miejsc (od zeszłego roku zwiększono limit do 150 osób, ze stu). Wyobraźcie sobie jak głupio się człowiek czuje ślęcząc przy laptopie i walcząc z zakorkowanym internetem pośród strzelających szampanów, pitych toastów i składających sobie (i próbujących tobie) życzenia przyjaciół… Tym niemniej już chyba dziesięć po dostałem maila z informacją o rejestracji… Uff… Mogłem zająć się już spokojnie sylwestrowaniem. Same Mile pojawiły się wcześniej tego samego roku u tego samego kolegi od Masakry – wyczytał o nich w jakimś BikeBoardzie chyba, wysłał z głupia frant zgłoszenie (chyba w kwietniu czy maju) i dostał extra miejscówkę jako VIP, chyba dla obcokrajowca, bo żaden Polak wtedy się nie pojawił a organizatorom najwyraźniej zależy na bardziej międzynarodowym charakterze. Nie ukończył wprawdzie – na 1150-tym kilometrze wysiadło mu biodro tak że nawet pieszo nie dawał rady, ale spotkałem go na trasie w Górach Orlickich i Masywie Śnieżnika w pierwszy łykend tydzień po starcie, pojechałem z nim kawałek po trasie i tak ziarno zostało zasiane. Choć dziwnie się człowiek czuje gdy na trasie wyprzedzają cię praktycznie WSZYSCY, nawet rodziny z dziećmi :-). No tyle że oni mają w perspektywie kilka godzin pedałowania, a ty koło dwustu, więc inaczej rozkładasz siły.
Mój zeszłoroczny plan był dość skromny – wariant minimum 80km/dzień, optimum 100km/dzień, optymistyczny 120 :-) Ostatecznie wyszło niecałe 80, byłoby chyba lepiej ale zaraz na początku zatrułem się jakimiś sałatkami w Spiskiej Nowej Wsi (Słowacki Raj) i cud że nie skończyło się to w szpitalu. W każdym razie trzy dni praktycznie nie mogłem jeść, ciągle biegałem w krzaki, kondycja tragiczna i gdyby nie fantastyczni ludzie spotkani na trasie nie byłoby chyba szczęśliwego finału. Jechałem ostatecznie 12 dni bez 1,5 godziny i z rowerzystów byłem w celu przedostatni, za mną już tylko jeden Słowak, Martin, z którym parę dni jechaliśmy razem i dwóch emerytów (Petr rocznik 59 i Zdenek rocznik 47) ale oni dwaj pojechali (i dojechali) do końca. Przez pewien czas po zawodach jakakolwiek myśl o powrocie na trasę budziła bezwarunkowy sprzeciw – coś w stylu „po… gięło cię??!!” :-) Albo – „trzeba nie mieć mózgu żeby robić takie rzeczy”. Takie tam, i inne dużo mniej cenzuralne :-). Jednak wraz z powolną regeneracją organizmu coraz częściej pojawiała się myśl-pytanie – czy dałbym radę całemu tysiącowi? Takie podstępne, kiełkujące gdzieś na granicy świadomości i podświadomości kwestie są najgorsze, nie dają ci spokoju a argumenty rozumowe nie za bardzo chcą działać. Więc na Afterparty (taka wesoła impreza podsumowująca we wrześniu, wydają też tam nagrody, czyli koszulki) zapisałem się raz jeszcze – zawodnicy i wolontariusze mogą to zrobić „bez kolejki”. Nie bez znaczenia był też fakt że kolega Romek, wcześniej deklarujący brak zainteresowania następną edycją (w 2015 zrobił całość i to w niezłym czasie 11 dni) miał już nawet przygotowane wpisowe :-).

Start w Hranicach


Dojazd do Trojmezi - jeszcze grupowo.

I tak doszliśmy do tego roku. Ponieważ zawody odbywają się na przemian z zachodu na wschód i odwrotnie, w tym roku startowaliśmy z miejscowości Hranice (najdalej na zachód wysunięte miasteczko w Czechach), meta jest w najdalej na wschód wysuniętej miejscowości Nová Sedlica na Słowacji (niecałe dziesięć km na południe od Wielkiej Rawki w Bieszczadach). Rok wcześniej było odwrotnie. Moje założenia były wciąż skromne :-) - minimum 100km/dzień, optimum 120km i optymistycznie 140km/dzień. Wariant optimum powinien dać mi czas 14-15 dni. Teraz może o trasie. Każdy kto zna Czechy i/lub Słowację wie że to górzysty kraj :-). Nominalnie połówka zachodnia to ok. 20km podjazdów, wschodnia trochę mniej bo 16-17, ale za to z najwyższym punktem na trasie, Kriżną w Wielkiej Fatrze: 1575 metrów n.p.m. Co w zależności od klasy zawodnika oznacza od dwóch do pięciu kilosów podjazdów dzień w dzień. I od ~50 do ponad 200 dziennie dystansu, po trasie która nader często niezbyt się nawet dla pieszych nadaje. Tak w ogólnym zarysie część dzieje się na trasach rowerowych bądź mniej lub więcej samochodowych (asfalty, szutry, twarde drogi leśne), część (duża) po szlakach pieszych – koszmar, i część po jakichś polnych, leśnych drogach/ścieżkach, często ledwo widocznych, gdzie jazda jako taka po np. grubym ściernisku, świeżo skoszonej trawie (lub nie skoszonej), gałęziowisku albo abstrakcyjnych koleinach po robotach leśnych jest baaardzo utrudniona. Szlaki piesze to koszmar głównie z uwagi na to że nie obowiązują tu żadne ograniczenia w nachyleniu, rodzaju podłoża czy szeroko rozumianej przejezdności. Nierzadkie są np. odcinki gdzie wypychasz rower parę kroków do góry, wciskasz heble, łapiesz oddech i tak na zmianę. Albo zjazd „ścieżką” graniczną o nachyleniu rzędu trzydzieści czy więcej procent, będącą w rzeczywistości luźnym gołoborzem z łupków. W kilku miejscach trafialiśmy na świeżą wycinkę gdzie drzewa leżały tak jak padły – czy to duże smreki w masywie granicznym od Okraju, czy to koszmarny młodnik w okolicach Stogu Izerskiego – realna groźba skręcenia nogi albo gorzej :-). Albo zejście z Deczyńskiego Śnieżnika czerwonym szlakiem po jakimś głazowisku gdzie czasem najpierw opuszczasz rower „piętro niżej” i zeskakujesz za nim :-). Można by tak długo. Najgorzej jednak wspominam chyba trawers Łaby w okolicach Deczyna po zachodniej stronie zielonym i żółtym szlakiem, to taki paskudny singielek po stromym zboczu z dużą ilością śliskich korzeni, ostrych kamieni, zabagnionych strumyków i źródełek o niewiadomej głębokości błota. Góra dół, góra dół i tak przez 9 kilometrów :-). Dodam że kawałek trasy prowadził później Singlem nad Lazne Libverda (to te w okolicy Świeradowa/Novego Mesta) i w porównaniu do spaceru nad Łabą to to była osiedlowa ścieżka rowerowa :-). Jeszcze Nordkap – najbardziej na północ wysunięty punkt Czech – korzenie, korzenie i jeszcze raz korzenie. Wymarzone miejsce treningowe dla enduro, ale dla nas?... Plusem Czech jest relatywnie duża ilość gastronomii, sklepów i noclegów, gdy na Słowacji czasem cały dzień nie trafiasz na coś otwartego i jedziesz na głodnego, czyli na zabranych batonikach i wodzie. Gdy dobrym standardem są dwa obiady dwudaniowe – ale jak jest gdzie zjeść. Plus śniadanie i solidna kolacja. To tak na zapas, bo nie wiesz kiedy będzie następna okazja. Ambitna większość zawodników rusza na trasę ok. szóstej rano, część wcześniej, aż do czwartej kiedy już dnieje. Ci którzy preferują warunki noclegu cywilizowane kończą tak do dziesiątej, no bo jak tu się dobijać do pensjonatu czy innego ubytovania po nocy? Ambitni napierają do jedenastej, północy czy nawet pierwszej, śpiąc gdzie popadnie czyli w różnego rodzaju wiatach, chatach, na przystankach, a nawet wprost na trawie czy w przydrożnym rowie. Teraz za każdym razem gdy przejeżdżam koło przystanku mimowolnie oceniam go pod kątem potencjalnej wygody noclegu :-). Ponieważ start odbywa się w niedzielę o piętnastej, pierwszy dzień jest ubogi w kilometry, założyłem sobie więc że jadę do oporu. Pierwszy zgrzyt wystąpił po pięćdziesięciu kilometrach mniej więcej, kawałek za taką chatovą osadą nad jeziorem gdzie wszyscy wysyłali obowiązkowe codzienne SMS-y – chcąc się napić stwierdziłem brak ustnika od Camelbaka. Wprawdzie można było go używać puszczając picie kranikiem, ale dość mocno pogarsza to komfort używania i po namyśle stwierdziłem że wracam. Nad jeziorem i na trasie doń nic nie znalazłem, i w sumie pogodziłem się już niemal ze stratą, ale ostatecznie przypomniałem sobie że pięć kilometrów wcześniej (i sporo pod górę), jak zaczęło padać przebierałem się i może wtedy go czymś zahaczyłem, i ściągnąłem z rurki. Spora grupa zawodników patrzyła na mnie bardzo dziwnie jak zasuwałem „pod prąd”, niektórzy pytali czy wszystko jest OK, ale ostatecznie opłaciło się, czekał na mnie pod sągiem drzewa.

Pierwszy większy postój w porze wysyłania obowiązkowych SMS-ów

Rodzina Matusińskich z Polski

Po północy zaczęły się większe problemy, stwierdziłem że morzy mnie sen, a że nie chciałem wjechać w drzewo, znak drogowy czy wylądować w rowie to zsiadłem z roweru i dalej „tlačit“ (pchać) go pod górę. A i tak cała szerokość drogi była moja. W tak zwanym międzyczasie temperatura spadła do 8,5 stopnia i trzeba się było doubrać. Po jakichś dwóch godzinach senność mnie odeszła, nawet droga złagodniała (dłuuga dolina górska) ale okazało się dla odmiany że jechać za bardzo się nie da, bo strasznie grabieją mi dłonie... Hmm, rzut oka na termometr w liczniku tłumaczy wszystko: 1,9 st. C! Do tego paskudna wilgoć w powietrzu, mokre od potu rękawiczki i klops – już osiem-dziesięć km/h sprowadzało praktycznie ból na ręce. Więc kolejne dwie godziny znów było z buta, chowając na przemian to jedną, to drugą rękę gdzieś pod ciuchy na brzuch (DLACZEGO rowerowe ciuchy z reguły nie mają normalnych kieszeni, tylko te bezużyteczne na plecach?...). Pytanie dlaczego się tak męczyłem zamiast normalnie przespać i kontynuować raniutko? Minusem jechania w takiej szerokiej głównej grupie jest fakt zajęcia wszystkich zadaszeń do spania na trasie przez tych szybszych :-) A jak wspominałem, padało tego dnia parę razy... Sumarycznie przejechałem tego dnia jakieś 112km, z czego 100 po trasie (szukanie ustnika!) więc byłem całkiem kontent, choć gdyby nie senność i zimno miałbym 20-30 więcej. Na drugi dzień założyłem sobie dojazd do zaprzyjaźnionego pensjonatu na 225 kilometrze trasy. Wielu ludzi w wielu miejscach na trasie w ten czy inny sposóbwspiera wyścig i zawodników – od jakichś tablic czy trasparentów aż po darmowe noclegi i wyżywienie :-) I ten właśnie pensjonat Mulda taką zniżkę 100% dla zawodników oferuje. Jeszcze – po drodze pierwszy raz dogoniłem węgierską biegaczkę (tak, są ludzie którzy te 1000 mil biegną!) Annę – tak, DOGONIŁEM ją... Na jakimś wzgórzu fociła ogromną tęczę, nawiasem mówiąc chyba przez dobrą godzinę była wciąż widoczna. Oddałem jej jej kartę informacyjną (dostajemy takie zafoliowane na jaskrawo żarówiastym grubym sznurku), chyba jej wypadła gdy wyciągała aparat, zamieniliśmy parę zdań i pojechałem dalej. Wyprzedzając wypadki – na półmetek dobiegła około czterech godzin po mnie. Czapki z głów, panowie. Ponieważ kładłem się spać po czwartej, wystartowałem na trasę około dziewiątej i do Muldy dojechałem koło pierwszej w nocy dopiero. Obok jest drewniany podest ze stolikami na letni ogródek, i tam zacząłem się rozkładać, przecież nie będę budził ludzi o tej porze? A tu (byłem cicho, bardzo cicho) otwiera się okno na piętrze, zapala światło w pokoju i jakiś facet (właściciel) mówi że już schodzi... Zostałem ugoszczony, napojony (piwo), nakarmiony pełnym obiadem dwudaniowym plus ciastowy deser, położony spać, wprawdzie na piętrze na glebie bo już wszystkie łóżka były zajęte, ale było ciepło, dostęp do łazienki więc niczego więcej nie potrzebowałem. Rano śniadanie do syta z pysznymi produktami własnej roboty... Ech. A jakieś dziesięć kilometrów dalej przy jakimś domu na drodze był ustawiony labirynt z plastikowych zapór, jakieś plakaty o milach i sympatyczna kobieta w koszulce milowego wolontariusza z dziećmi częstowała milarzy różnymi napojami, przekąskami itp. To może zabrzmi dziwnie, powszechnie często uważa się że Czesi nie przepadają za Polakami (vide choćby opowieść o zamawianiu w lokalu w Szpindlu kiedy trzeba było udawać Niemca), ale z takimi objawami życzliwości i pomocy nie pamiętam żebym się w Polsce zetknął – i w zeszłym roku na Słowacji było może jeszcze lepiej. Aha, bilans dnia to 128 kilometrów więc nieźle, nieźle (jak na mnie).

Przyjazny (aż do granic wyobraźni) pension Mulda

Dzień trzeci. Na początku sielanka – pyszne śniadanie w Muldzie, słoneczny ranek ale bez upału, smarowanie łańcucha (w tym roku wziąłem Rohloffa z uwagi na małą buteleczkę w porównaniu do moich 120-tek Finish Line. No i dobry jest.) – w tych warunkach rozsądnie jest smarować codziennie :-). Serdeczne podziękowanie i pożegnanie z gospodarzami, czas ruszać. Droga przez pierwsze 30km bez jakichś ekstrawagancji balansuje pomiędzy 700 a 800m n.p.m., asfalty albo twarde szutry, trochę leśnych/polnych dróg ale solidne – zupełnie jakby to była inna impreza. Po drodze w Cinovcu na płaskowyżu ponad 800m mijam hotel z polem golfowym. Jacyś przyzwoicie odziani gentlemani nieśpiesznie ciągają swoje wózki z kijami od dołka do dołka. Pole jest dziewięciodołkowe i dość tanie o ile się orientuję (sprawdziłem po powrocie). Krzyżuję na chwilę wzrok z którymś golfistą i zastanawiam się czy on też choć przez chwilę pomyślał: A może by tak spróbować czegoś innego, choćby MTB (czy golfa – to była moja myśl)?... ;-)
Chwilę dalej zatrzymuję się na wspomnianym przystanku przy domu wolontariuszki, bez pośpiechu uzupełniam płyny, obserwuję jej dzieci szalejące na rowerkach (młodsze na bezpedałowcu jeszcze); milarze żartują jak to przyszli zawodnicy wcześnie zaczynają trenować.
Tu taka dygresja – prawie od początku jedziemy przez Krušné Hory (niem. Erzgebirge, pol. Rudawy), bardzo duże pasmo górskie wzdłuż granicy niemiecko-czeskiej. Długość pasma to 130km, szerokość do 40km, kulminuje w Klinovcu 1244m n.p.m. (wjeżdżaliśmy dzień wcześniej). W przeciwieństwie do Karpat są to bardzo stare góry, przeważnie wulkaniczne. W przeszłości wydobywano tam kruszce i rudy, jak choćby na Komáří hůrce (808m) – dość charakterystyczny szczyt górujący nad okolicą z charakterystyczną wieżą przy budynku które razem wzięte z daleka przypominają kościół, ale w rzeczywistości wieża pełniła rolę dzwonnicy odmierzającej górnikom czas pracy. To popularne miejsce wycieczkowe, piękne widoki prawie dookólne, spory wyciąg z południa. W zeszłym roku trasa prowadziła trochę inaczej, i jak opowiadał później Honza Kopka któryś z milarzy spotkał tam na trasie „cywilnego“ rowerzystę z którym gawędząc jechali dłuższą chwilę razem. I ten biker w którymś momencie pyta go jak to jest na takiej imprezie – łatwo, trudno? – jakie są wrażenia. Na co milarz odpala bez zastanowienia: Gdybym spotkał trasera który to ustawiał, chyba bym go zastrzelił na miejscu bez wahania. A ten na to odpowiada – A to ja właśnie trasowałem... ;-)

Tyle tych gór przed nami...

W końcu jednak Rudawy kończą się i zaczyna się Děčínská Vrchovina. Zaczyna się dość niewinnie i sympatycznie, bo od pysznej pieczonej kaczki w restauracji przed podjazdem na Deczyński Śnieżnik. Ale już na podjeździe zaczyna padać deszcz, nachylenie jakieś 13% więc pcham. Tu w grupie „głównej“ która nie walczy non-stop o minuty i sekundy, gdy prędkość spada do 6-7km/h, zawodnicy zazwyczaj zsiadają i cisną z buta; zysk czasowy jest bowiem niewspółmierny do wydatku energetycznego, a przynajmniej u średniaków i niżej ;-) Trzeba pamiętać że jedzie się dzień w dzień po kilkanaście godzin od rana do nocy, śpi po parę godzin, więc potencjalna regeneracja jest mocno iluzoryczna. Więc nie bardzo można jechać na 100% możliwości, ani nawet i na 80%, bo zwyczajnie może na jutro zabraknąć pary w kotle... Sam Śnieżnik jest górą w typie Szczelińca, czyli „stołową“ i trasa okrąża go malowniczo brzegiem nad urwiskiem. Tyle że trasa robi się już kamienisto-korzeniowa, więc jak kto lubi może szlifować technikę do woli. Jak nie lubi to klnie :-). Ale kawałek dalej, na zejściu, klną już wszyscy bo jest (o czym wspominałem) wyjątkowo parszywej urody. Niestety pokonanie go nie było głównym punktem programu tego dnia, o nie. Trasa nominalnie prowadzi dalej w stronę Deczyna, niestety nadzieja na kontakt z miejską cywilizacją pozostaje płonna bo tuż tuż przed miastem skręca i początkowo jakimś zwariowanym trawersem baardzo stromego zbocza opadającego do Łaby, potem (również wspominanym) zielonym i żółtym szlakiem przez kolejne 9 kilometrów trawersu na północ... Wobec tego kawałka głazowisko na zejściu ze Śnieżnika Deczyńskiego wydaje się niewinną zabawą dla rozruszania kości ;-) Na sam koniec deser – zejście do Łaby w linii żlebu jakąś historyczną ścieżką „brukowaną“ okrągłymi kocimi łbami rozmiaru rzędu 60x30; są omszone i wilgotne, więc po kilkunastu metrach but na bloku wyjeżdża spode mnie i gdyby nie rozciągnięte przez wieloletnie nawykowe skręcenia kostki wiązadła miałbym duży kłopot. Nawiasem mówiąc pierwszy raz na poważnie skręciłem ją w 89-tym w Bułgarii w okolicy Wichrena (chyba drugi co do wysokości po Musale tamże – 2915m) idąc sam jakieś kilka minut za grupą. Spuchła momentalnie jak bania, ledwo do schroniska się dowlokłem. Kolejne na przestrzeni lat były już dużo łagodniejsze :-)

Przejażdżka nad Łabą, z drugiej strony Deczyn

Hrensko, przeprawa promowa z Niemiec do Czech

Potem jak panisko prawdziwą niemiecką ścieżką rowerową tuż nad Łabą dojeżdżam kilka kilometrów do promu do Hrenska. To taka graniczna miejscowość nastawiona wyłącznie na Niemców – mnogość sklepów, knajp, krasnali itp. Jak wyczują obcokrajowca to będą gadać do ciebie tylko po niemiecku; niemieckiego nie znam , czeskich słów dużo więcej, a oni jak zaczarowani szprechają i szprechają. Jadąc przez miasteczko, już prawie na wylocie widzę przydrożny bar nad rzeczką i znajome twarze – i już machają do mnie, zjeżdżam więc, zamawiam jakieś picie i jedzenie i łapię słońce póki jest. Chłopaki też coś jedzą, potem odjeżdżają na chwilę poszukać zasięgu, jako że to już czas na obowiązkowe esemeski. Ale wracają, nie wiem czy specjalnie czy nie, ale czekają na mnie, przy okazji zastanawiając się gdzie by tu spać. O jakieś dziesięć, kilkanaście kilometrów mapa podpowiada jakiś pension, więc pewnie tam. Jedziemy na początku razem, potem pierwszy ostrzejszy podjazd nas rozrywa i tak już zostanie. W Szwajcarii Saksońskiej parę razy turystycznie byłem, wprawdzie w części niemieckiej, ale charakter jest podobny. Jednak nie spodziewałem się że w „środku“ istnieje tak duża sieć dróg, często nawet asfaltowych, kluczących dolinami potoków czy grzbietami. Niesamowite były takie niewielkie łączki pomiędzy korytem potoku czy drogą a ścianami skalnymi – akurat masowo porośnięte kwitnącymi naparstnicami :-) Tak czy owak około zmroku dojeżdżam do tego pensjonatu, i od razu w ogródku trafiam na posilających się innych milarzy, którzy raczą mnie kiepską wiadomością o braku miejsc – oni dostali jakąś glebę w jakimś korytarzu gdzie nie będą straszyć normalnych gości, ale gospodarze już nie chcą więcej ludzi tam upychać. Pytam tylko gospodarzy czy jest coś innego w pobliżu, ponoć jest, ale chyba niedokładnie ich zrozumiałem bo nie znajduję nic takiego. W międzyczasie sonduję telefonicznie Romka na okoliczność jakichś zadaszeń po drodze dalej, nie wygląda to optymistycznie no ale co mi pozostaje – w sumie godzina jest młoda, koło 22-giej :-), więc zwyczajnie napieram nie martwiąc się zbytnio takimi drobiazgami jak nocleg. I nawet kilka kilometrów dalej trafiam na jakąś super szopę leśników, z drzwiami; tyle że w pobliżu brak wody no i czuję że mogę jeszcze całkiem sporo pocisnąć. Sumarycznie przejechałem chyba całą tą Szwajcarię, zjechałem do takiej letniskowej wioski, objeździłem ją szukając czegoś wolnego niekrępującego, ale jak na złość nic z tych rzeczy... Ostatecznie jeszcze kawałek dalej przyuważyłem oświetlony przystanek kolejowy w pewnej odległości od wsi, to była zwykła wiata przystankowa, ale czy człowiek naprawdę potrzebuje czegoś więcej? ;-) Sprawdziłem tylko rozkład, pierwszy pociąg miał być koło siódmej, więc mogłem spać spokojnie. Bilans dnia – 118km.

Nocleg na przystanku kolejowym

Dzień czwarty czyli Szluknowsko i Nordkap. Szluknowsko to powiedzmy taki odpowiednik naszej Kotliny Kłodzkiej, tyle że mniejszy, wcinający się w Niemcy na północ i zawierający w sobie Nordkap. Nie Nordkapp ;-). Czesi z właściwym sobie poczuciem humoru nazwali tak najbardziej na północ wysunięty punkt Republiki Czeskiej. Upamiętniając go dodatkowo jakby menhirem ;-) z odpowiednimi tablicami po czesku i niemiecku. Miejsce jest dość popularne, schodząc spotkałem bardzo wielu turystów zmierzających w tamtym kierunku. Po relacjach z lat poprzednich wiedziałem czego się po Szluknowsku spodziewać – korzenie i kamienie w słusznych dawkach, praktycznie uniemożliwiające jazdę jako taką; no chyba że ktoś jest zagorzałym i praktykującym zwolennikiem enduro. Nie sądziłem jednak że będzie tego aż tyle. Ale znów – poranek był spokojny. W sumie okazało się że siedem kilometrów dalej miałbym lepsze warunki noclegowe – na szczycie Tanecznicy jest murowana wieża widokowa i zaraz obok restauracja (wtedy zamknięte), co dawałoby większe możliwości konfiguracji spania pod chmurką, no ale i tak było dobrze, a te parę kilometrów wiele by nie zmieniło. Na początek w dobry humor wprawił mnie zelektryfikowany las ;). Tyle się u nas mówi jak to Lasy Państwowe wydają kupę publicznej kasy na leśne drogi o standardzie niemal dróg wojewódzkich – b. twarde i równe szutry, nawet asfalt. A to wszystko pikuś – przez dobre kilka kilometrów co rusz przy drodze w środku lasu pojawiała się elektryczna skrzynka rozdzielcza, porządna, solidna, zamknięta! To wprowadza pracę leśnika na zupełnie inny poziom. Zapewne nawet smartfona może sobie w pracy doładować bez pomocy jakichś powerbanków ;) Pozytywnego nastawienia nie popsuł mi nawet baardzo techniczny zjazd po jakimś szlaku pieszym. Kolejny kawałek dalej trafiłem na nieczynną knajpę przy strzelnicy sportowej w lesie i można było sobie w kulturalnych warunkach (stoły, ławki) przygotować normalne śniadanie z kawą, musli z kaszką na ciepło itd. W sumie zrobił się tam taki punkt zborny bo co rusz dojeżdżali następni milarze i też się rozkładali na dłuższą chwilę. No ale – Nordkap czeka. Klasyczne dojście, czyli wypychanie się „do kopce“, potem bezsensowne próby ujechania kawałek „po płaskim“. Liczyłem że dalej będzie łatwiej, ale gdzie tam... tu się dopiero zaczęło. Pierwsze parę klometrów to lawirowanie wzdłuż granicznego strumyka. To z jednej, to z drugiej strony. Cały czas po abstrakcyjnym korzeniowisku. Gdzieś po drodze mijam „zaparkowany“ w krzakach rower kolarski z przyczepką dziecięcą – chylę czoła przed pasjonatem który wypchał w takim terenie kolarkę z przyczepką i dzieckiem tak daleko! Dalej wiele się nie zmieniło, może poza proporcjami między korzeniami a kamieniami ;). Koniec końców te „bardzo złe“ rzeczy mijają i wracamy do normalnej, mrówczej pracy rowerzysty, tj. do pedałowania. Nagrodą był przejazd przez centrum miasteczka Krasna Lipa. A przy okazji kawałek dalej kolejna zmiana gór – tym razem na Łużyckie, które miały doprowadzić nas już w pobliże Polski...

Nordkap

Szacunek dla kolarza z dzieckiem


Używając klasycznej ścieżki „telefon do przyjaciela“ rozpytuję Romka o jakieś spanie na trasie. No i mówi że za takim dłuższym grzbietem już na zjeździe jest jakaś wiata czy cuś, a chwilę za nią jakaś knajpa i jeden-dwa pensjonaty – Łużycka Chata czy jakoś tak. A potem kiepsko. No dobrze, zobaczymy; na początek pojawiła się wreszcie jakaś większa burza, wprawdzie tylko zahaczyła o mnie, ale lało na tyle że warto było wypróbować ostatni nabytek – deszczówkę Crafta w jadowicie żółtym kolorze. „Daje radę“ używając politycznej analogii. Tak czy owak było krótko, jak to burza. Z pensjonatem wszystko się zgadzało, dojechałem tak koło zmierzchu, i tylko knajpa była już zamknięta :-( Pensjonat, owszem, wprawdzie tanio nie było – 450 koron – no ale skoro dalej ma być kiepsko... Bardzo miła pani, wszystko pokazała, nie zdziwiła jej prośba o możliwość wczesnego wyjazdu – rower do garażu, rano otworzy. Pokazała samoobsługową lodówkę ze zmrużonymi ;-) napojami i jeszcze pyta czy chcę rano śniadanie. Myślę sobie, przecież nie będę jej zrywał o piątej rano żeby mi śniadanie przygotowała... Więc nie, bardzo dziękuję ale nie. Tak naprawdę to spokojnie mogłem te parę godzin jeszcze kręcić, no ale dalej kiepsko... a tu komforcik, duuża łazienka, masa miejsca, zimny Prazdroj. Część mojej duszy to sybaryta, zdecydowanie ;-). Bilans dnia to 93 kilometry. W każdym razie startuję rano o szóstej, garaż otwarty, pakuję się na rower, a tu zajeżdża kilku milarzy i wyraźnie szukają wejścia do pensionu. Okazało się że przyjechali na śniadanie. A skąd niby wiedzieli że o szóstej rano coś dostaną? Ano stąd że wieczorem sobie owo śniadanie zamówili... ale skąpiradła nie spali w łóżkach tylko na jakimś podeście dla orkiestry pod lasem. Ciekawe że tej pani nie przeszkadzało że musi wstać skoro świt i robić papu dla pięciu czy sześciu chłopa za jakieś marne sto koron prawdopodobnie. Nie wiem czy w Polsce to by się wydarzyło. Moja wyobraźnia tego nie ogarnia :-).

Jeden z b. wielu popularnych w Czechach i na Słowacji obozów skautowych

Na początek jeden z fajniejszych, dłuższych zjazdów. Humor psuje mi tylko fakt że Romek się pomylił (później przepraszał, coś mu nie zaskoczyło) i tak po 4-5 kilometrach przejeżdżam przez wieś z dużą ilością pensjonatów, knajp, a i dalej na trasie ładnych parę wiatek czy innych szeroko rozumianych miejsc do spania było. Ale przynajmniej posuszyłem wszystko co zawilgło, poładowałem wszystkie akumulatory no i choć przez chwilę byłem czysty. Z drugiej strony – może to właśnie wtedy się zaczęło odpuszczanie?... Moniczka uważa że to się wydarzyło u Górzystów, ale nie uprzedzajmy wypadków. Tego dnia osiągnąłem drugie dno ;-) czyli drugi najniżej położony punkt na trasie – Nysa Łużycka, trochę ponad 200m n.p.m. (pierwsza była Łaba wraz ze „spacerem“ – poniżej 200). A wydarzyło się to w Hradku nad Nisou. W Hradku zgubiłem rękawiczki podczas jakichś zakupowych przepaków; trochę mi ich było szkoda – takie całopalczaste Accenty w których przejeździłem rok wcześniej pierwszą 500-tkę, jednak w częściach siateczkowych już były dziury, więc ich czas i tak był policzony. Ale żeby choć zostały w górach – nie, wybrały to drugie dno. Poza tym niefajnym zdarzeniem zacząłem w końcu trawers Polski, mijając na początek worek turoszowski. Tutaj wspomnę jeszcze o czereśniach :-) Otóż w Czechach a zwłaszcza na Morawie (tam na masową skalę) występują nasadzenia różnorakich drzew owocowych, a zwłaszcza czereśni i śliwek. Akurat jadąc rok temu przez Morawę trafiłem na czas dojrzewania czereśni i mirabelek. I nie mam tu na myśli jakichś sadów, ogródków czy dróg przy zagrodach – trafiały się wszędzie, nawet gdzieś w środku lasu przy polanach, gdzie tylko kiedyś człowiek coś gospodarzył. Niesamowite były polne drogi ciągnące się kilometrami, całe obsadzone różnymi mirabelkami w różnych stadiach dojrzewania, od zielonych do już opadniętych :-). A czereśnie – w życiu tak się nie objadałem, były od malutkich dzikich trześni przez jakieś mieszanki średniej wielkości aż po te duże, czarne. W większości przypadków na wysokości rąk, bez naginania gałęzi. Ciekawe że na Słowacji prawie nic a i w Czechach też ilość drastycznie spadła. Wiele tłumaczy pewna anegdota: „Czym się różnią Czesi od Morawian? Ano podejściem do śliwek. W Czechach robią z nich powidła, a na Morawie śliwowicę :-)“. No i miła tegoroczna niespodzianka – w okolicach worka turoszowskiego też trochę tego było, korzystałem skwapliwie.
Również tego dnia osiągnąłem CP1 czyli pierwszy punkt kontrolny. Nominalnie to 468 kilometr trasy, położony jest nad nieczynnym rybnikiem, czyli stawem rybnym i obejmuje drewnianą chatynkę dzierżawioną od Lasów CR, kilka namiotów, stół i latrynkę w krzakach (baardzo podstawowy wariant) wyposażoną nie wiedzieć czemu w kilka numerów „Maxima“ do poczytania (do innych celów ten papier jest za śliski i za sztywny) :-). Aha, jest jeszcze beczkowóz z pitną wodą, choć zawodnicy preferują hydratację proponowanymi przez dobrowolników (obsługa – wolontariusze) napojami alko i nealko. Nie zdradzę żadnej tajemnicy pisząc że oficjalnym sponsorem (jednym z wielu) jest Pivovar Bernard, oprócz tego pijamy Pepsi, Kofolę, Aloe i mineralki... Tu znów mała reminiscencja, już dwa lata wcześniej śledząc SMSki słane z trasy przez zawodników (świetna lektura) zauważyłem dziwnie często powtarzające się słowo „Prazdroj“. Moja górska edukacja od zawsze zakładała że piwo w najlepszym wypadku pomaga chwilowo, lekko znieczulając mięśnie na przykład, potem jednak jest gorzej i nogi robią się miękkie. Czy Czesi mają inny metabolizm? Hmm... I tak rok później jechałem/jechaliśmy w przeświadczeniu że piwo w trakcie wysiłku nie służy dobrze (poza suplementacją witaminowo-mikroelementową). Więc głównie na kofoli, no czasem jakieś małe piwo, ale rzadko. A żar z nieba lał się straszliwy – nie śledziłem prognoz specjalnie, jednak jakiś Słowak mówił później że chyba siedem dni na trasie było z temperaturami 36-40 stopni i więcej. Spotykając na trasie różnych milarzy, nie dało się nie zauważyć że piwo jest ważnym elementem ich diety. Kiedy ze Słowakiem Martinem próbowaliśmy raz zanocować w takim dużym pensionie i kierownik nas pogonił mówiąc że ma dziecięce kolonie, i nie wolno mu nocować osób postronnych – mówię do Martina, ponegocjuj z nim, znasz język – a on pyta czy sprzeda mu chociaż dwa piwa... I na tym zakończył negocjacje, bo dostał te dwa pilznerki. On spał na trawie przy miejscu ogniskowym, ja się przeniosłem na stację wyciągu pod daszek bo zaczęło padać w nocy. On został, widać po tych dwóch piwkach to nie był problem :-) Jak się później okazało po relacjach zawodników piwo i inne napoje alko w większości przypadków nie przeszkadzały im w osiąganiu dziennych przebiegów rzędu stu kilkudziesięciu kilometrów. Więc tego roku nie wzbraniałem się już tak stanowczo i na pytanie obsługi z CP1 – pivo, kofolu, mineralku? odpowiedź brzmiała: Pivo! Nie zaobserwowałem jakichś negatywnych skutków takiego podejścia; oczywiście to były nieduże dawki, nie więcej niż dwa a z reguły jedno, ale tłumaczę to sobie tak że przy tak ekstremalnym wysiłku organizm nie będzie sobie zawracał d...y jednym czy dwoma piwkami. Ma większe problemy w końcu :-).


"Rozkład jazdy" (na CP1)



Odpoczynek na CP1

Wracając na trasę, po niewielkim relaksie na CP1 ruszyłem dalej. I tu już zaczęły się rejony niemalże swojskie, bo chodzone pieszo wielokrotnie przy różnych okazjach – a więc najpierw Hejnice, potem Lazne Libverda, potem był kawałek Singltreka – wspominałem go w pierwszej części, bardzo przyjemna luzacka traska ;-) – potem szeroki trawers Smreka i Stogu Izerskiego (tu był ten zupełnie odjechany kawałek przecinką w gęstym młodniku; przy czym ścięte drzewka leżały tak jak padły, więc nawet iść się w zasadzie nie dało, na szczęście to było tylko 100-150 metrów, ale byłem bardziej zziajany niż po podjeździe ze Świeradowa z centrum na Stóg – Izerska Wielka Wyrypa 2015). Potem – oczywiście! – ten paskudny dojazd żółtym szlakiem do granicy, klasyk „ścieżką“ graniczną przez borówczyska/jagodziska i wreszcie kulturalny sprint Drogą Borowinową równolegle do Izery aż do Chatki Górzystów. Środek tygodnia, wieczór, pusto zupełnie. Tu powstał mały zator decyzyjny, albowiem trasa dalej wiodła przez Orle do Harrachova, i dalej wzdłuż Mumlavy w Karkonosze. Uprzedzano nas przed startem że KRNAP wprowadził zakaz jazdy rowerem w nocy – formalnie można tylko wtedy rower prowadzić; Honza lojalnie uprzedził nas że nikt z organizatorów nie będzie analizował śladu GPS pod kątem przekraczania prędkości 5km/h w nocy na terenie KRNAP, ale mandat słony można oberwać. Więc ostatecznie zostałem na noc u Górzystów wychodząc z założenia że pchanie roweru po nocy przez Karkonosze mija się z celem; pojawiła się tylko jeszcze jedna turystka i w takim składzie – ja, ona i chłopaki z obsługi odprawialiśmy rytuały kulturalno-kulinarno-muzyczne. Inaczej mówiąc imprezowaliśmy przy genialnej gitarze do... późna. Zaspałem – tzn. wstałem o siódmej – chłopaki namówili mnie jeszcze na solidne śniadanie, wyjechałem ostatecznie chyba za dwadzieścia dziewiąta :-( W międzyczasie dogonił mnie w końcu Paweł Kraczmar, jeden z pozostałych Polaków. Z naszej szóstki najszybciej jechał Romek, potem ja, potem Paweł, pootem Grzesiek i na koniec obaj Matusińscy. Aha, dzień poprzedni to było tylko 85km, drugi słaby dzień, co tłumaczy dogonienie mnie przez Pawła...


Wizyta u Górzystów

Na wjeździe do Harrachova wita nas tablica z zaproszeniem milarzy na jedzenie/spanie, niby głód mnie nie męczył, ale jeden z Czechów rzucił myśl – puchar lodowy. Podziałało na wyobraźnię, no to skręcamy. Jak się okazało za darmo to tu nic nie dawali, natomiast dla zawodników były specjalne ceny. Nie sprawdzałem o ile były niższe od normalnych, zamówiłem ten puchar a i po namyśle drugie śniadanie z kawusią też. Najedzony jak bąk jadę dostojnie przez Harrachov, gwarno, rojnie, wczasowicze i turyści celebrują swoje ulubione rodzaje aktywności fizycznej, i tylko męczy mnie non-stop poczucie przynależności do zupełnie innej bajki... W Davidzie kupuję jakieś tanie rękawiczki, 130 koron, o dziwo nawet fajne. Jak się później okazało nacieszyłem się nimi tylko jeden dzień bo lewa się gdzieś straciła – albo na Okraju, albo kawałek za. Ale to później, na razie zaczyna się cykliczne grzbietowanie i dolinowanie ;-) Pierwszy jest podjazd wzdłuż Mumlavy, potem dwoma zakosami na grzbiet ok. 1200m, trawers nad Rokitnicami z przerwą na Budvara w Chacie Dvoracky, zjazd do Dolnych Miseczek. Przez kolejny grzbiet do Szpindla. Tu spotykam znajomych Czechów którzy robią sobie dłuższą przerwę. Jeden będzie szukał przychodni bo ma problemy z tyłkiem i z czymś tam jeszcze, drugi serwisu bo na jakimś zjeździe zaliczył solidną glebę i jakimś cudem wygięła mu się zębatka z przodu, nie pamiętam czy blat czy średnia. Ja najpierw wjeżdżam na niecały tysiąc, potem po krótkim acz stromym zjeździe na 800 startuję na grzbietową turę do Vyrovki (1357m max). Pierwsze kilka kilometrów to asfaltowe jednostajne kilkanaście do dwudziestu procent, potem trasa się „kładzie“ do średnich marnych dziesięciu. Z Vyrovki smażę tarcze i klocki na pięciokilometrowym zjeździe do Peca. Nie zatrzymując się tuż za centrum skręcam w taką boczną asfaltową drogę trawersującą grzbiet Penkavci Vrchu aż do Malej Upy. Droga jest honorna, na początku sięga chwilami 25% nachylenia. W Malej Upie jem obiadokolację, potem przeważnie pcham rower wzdłuż wsi do centrum, przy kościele. Zaczyna padać, najpierw skromnie, potem mocniej, wreszcie dojeżdżam na Okraj w ulewie i wichurze o zmroku. Deszcz jak deszcz, ale wichura była konkretna, po krótkim namyśle odpuszczam więc (znowu!) i biorę nocleg w PTTK, testuję niezłe ciemne mocne piwo porterowe z Lwówka „Złoty pociąg“ :-). Romek wspominał o fajnej zabudowanej wiacie na turystycznym przejściu granicznym jakieś 1,5-2 godziny dalej, ale zanosiło się na burzę więc... Zresztą decyzja chyba była słuszna bo nazajutrz okazało się że w chatynce był full (milarze) a nawet na zewnątrz jacyś czescy turyści koczowali pod chmurką na karimatach tylko. Umawiam się z miłą Panią z recepcji na wczesne wyjście, idę spać do drugiego budyneczku, wtarabaniam się z rowerem do przedsionka (drzwi są zamykane, rano też mam je zamknąć i wrzucić klucz do skrzynki). W środku jakaś spora rodzina/rodziny z dziećmi toczą nierówny bój z kominkiem próbując dogrzać pomieszczenie, przy okazji zadymiając je niemiłosiernie (ten kominek pamiętam chyba jeszcze z lat 80-tych). O dziwo humory im dopisują, podchodzą do sprawy z pozytywnym nastawieniem; bardzo przepraszają za ten dym :-) Nie próbuję tłumaczyć że nawet gdyby się paliło i tak spałbym spokojnie. Jedyny minus to odległość – tylko 70km dzisiaj. Bardzo późny wyjazd, dłuższe postoje na trasie, duużo pchania pod górkę, relatywnie wczesny koniec. Cały czas pada.
Rano jest słonko. Piękny dzień się zrobił. Trasa wiedzie teraz kawałek po polskiej stronie, najpierw w dół asfaltem, potem dłuugi trawers grzbietu granicznego. Jakiś kilometr czy dwa od asfaltu spotykam jednego ze znajomych Czechów - Vojtěcha - gramoli się powoli ze spania w przydrożnym rowie :-). Rów to za dużo powiedziane może, takie wgłębienie na jakieś 20-30cm maksymalnie, w miarę równe, więc do spania w zasadzie idealne, no gdyby nie ta ulewa w nocy... Kawałek dalej jest paskudne „przeprawowe“ 100 metrów przez wyrąb – wiem że to już co najmniej dwa dni istnieje, jacyś robotnicy z traktorami coś tam działają, ale efekty są mało zauważalne. Mijam później opisywaną wcześniej wiatę na granicy, ci koczujący na zewnątrz turyści wciąż tam są (od nich się dowiedziałem że w środku wiatki był ful, i że milarze dopiero co niedawno pojechali). Suszą rzeczy spokojnie – w końcu nie każdy musi startować w góry między czwartą a szóstą rano, nieprawdaż? Dalej jest zjazd koło Żaclera do Bramy Lubawskiej; liczyłem na jakieś sklepy spożywcze jak to przy granicy, ale to już w zasadzie przeszłość, jeden czy dwa otwarte mają tylko alkohol i inne takie rzeczy – w końcu Polacy nie przyjeżdżają na zakupy do Czech po rohliki, kiełbasę czy serki. Biorę Studencką która zastępuje mi śniadanie, swoją drogą to swoisty fenomen że niektóre rzeczy u nich tak mało się zmieniły – pamiętam ją z lat 80-tych (też kofolę, lentilki i parę innych rzeczy) i poza nowymi smakami nic a nic się nie zmieniła. Dalej mam prawie trzystumetrowy podjazd, do kilkunastu procent :-), szalony zjazd (ja schodziłem) sypkim łupkowym gołoborzem do bodaj 40% i kolejną endurową traskę od Jańskiego Wierchu – parę dni wcześniej były tam zawody MTB Trilogy (czeskie). Na śladzie GPS oznaczono ją trupią czaszką, z uwagi na ciągnące się po zachodniej stronie grzbietu kilkudziesięciometrowe urwisko. Trochę jechałem, trochę prowadziłem w trudniejszych miejscach, gdy nagle wyprzedziło mnie dwóch Czechów na lekko – jechali jak po deptaku... Można wpaść w depresję... Kawałek dalej spotykam znów Vojtecha, na standardowe pytanie jak leci odpowiada że tak sobie, i pyta czy gdzieś w tych ścianach nie znalazłem zielonego Olympusa Mju. Co ciekawe – to był już jego drugi gigant (aparatu), poprzednio stracił się gdzieś w Szkocji – i co jeszcze ciekawsze po pół roku ktoś mu go odesłał! W każdym razie poprosił telefonicznie organizatorów o poinformowanie zawodników jadących z tyłu – i już dzień później dostał info że znalazł go Petr Ozogan.
Petr to osobna historia tych zawodów. Chyba jedyny uczestnik wszystkich edycji, przy czym pierwsze cztery zasuwał na piechotę. 57 lat, długa siwa broda, pierwszych nie ukończył, drugie i trzecie ukończył na połowie, czwarte zrobił całe w b. dobrym czasie 20 dni i trochę. Pytany jak wszyscy na Afterparty czy startuje za rok odpowiada że jeszcze się zastanowi. Kilka miesięcy późnie na fejsie ogłasza że obiecał żonie że już nie pobiegnie, więc... W lipcu 2015 znów widzimy go na starcie – na hulajnodze tym razem :-) Dotrzymał słowa? – Dotrzymał. Strasznie się z tą hulajnogą męczył, kupił jakiś badziewny model z dużo mniejszymi kółkami niż inni, jechał dużo wolniej niż rok wcześniej biegł. 500 mil zajęło mu ponad dwa tygodnie. Wszyscy śledzący jego walkę oczekiwali że da już sobie spokój, pisał często jak jest ciężko. Napisał że jest zmęczony i decyzję podejmie rano. Rano pisze że po długim namyśle NIE ZNALAZŁ żadnych WAŻNYCH powodów dla których miałby skończyć... I kulał się kolejne 11 dni do mety, przy okazji bijąc rekord trasy „od tyłu“. Za co dostał na Afterparty nagrodę specjalną w postaci czerwonej latarni wieszanej na ostatnim wagonie w pociągu :-) W ostatniej edycji przerzucił się znów na rower, choć jak mówi z MTB też nie przepadają za sobą – no ale przecież obiecał...
Jeszcze a’propos postaci startujących w zawodach. Na przykład Risza Stepanek – bez jednej, lewej ręki, najpierw przejechał w 2013 całą trasę w 18 dni, rok później to samo w 14, w 2015 – jako chodziaż/biegacz zrobił pół trasy. Rok temu na starcie pojawiło się dwóch zawodników na tandemie, dojechali do końca w 15 dni. W tym roku znów pojawił się na starcie tandem, jednakże drugi zawodnik Václav Fišer jest niewidomy… Przejechali pół trasy w 19 dni, na końcu Vacek płakał ze szczęścia. Rok temu na starcie nasze zdumienie wzbudził Hiszpan mocujący do plecaka normalną kawiarkę – dla każdego coś innego może być niezbędnym wyposażeniem ;-). Również rok temu najdłuższy czas rowerem zrobił Zdenek Martinek – trochę ponad 26 dni; jak się okazało na Afterparty ten bodaj 67-letni wtedy zawodnik wystartował będąc dość poważnie chorym. Zapytany czy za rok znów pojedzie odpowiedział krótko: „Jak nie umrę to pojadę”. I znów przejechał całość, tym razem o dzień krócej. Ale i tak to nie on był najstarszym zawodnikiem – Jan Vlasak kończył właśnie bodaj 71 lat :-) Jego czas to 21 dni…



Wyrąb na trasie, kawałek za Okrajem



Parking w środku gór i lasu?...






"Ścieżka" graniczna w okolicach Lubawki. Podobno niektórzy zjeżdżali...

Wracając do trasy, dalej było okrążanie Adrspachu i przejazd u stóp Broumovskich Sten, potem wjazd na ich grzbiet i przeskok do Pasterki. Po małym co nieco jadę dalej do Karłowa, oczywiście po najgorszym z możliwych rowerowo szlaku, doganiając po drodze czteroosobowe czeskie grupetto. Jakiś czas jedziemy razem, wkrótce już po ciemku, odskakuję im na jakiejś ogromnej łące. Swoją drogą do głowy by mi nie przyszło jak zjazd z Karłowa do Dusznik można udziwnić i uprzykrzyć. Przestały mnie dziwić wpisy Czechów typu „nareszcie koniec Polski i tych łąk“. Z Pasterki wyszło na tym „zjeździe“ 16,5 kilometra i ponad 400 metrów podjazdów. Około wpół dwunastej rzucam kotwicę na stacji benzynowej Pieprzyka, mają tam kilka pokoi do wynajęcia (spaliśmy tam z Romkiem dwa lata wcześniej) a przy okazji na dole jest sklep całodobowy... Bilans dnia przyzwoity, 114 kilometrów.
Dzień ósmy to najpierw jeden z przyjemniejszych kawałków trasy, czyli przejazd przez Góry Orlickie. Oczywiście wyjazd na grzbiet który osiągam przy Masarykowej Chacie to solidny kawałek roboty, ale droga to prawie cały czas asfalt a i nachylenia rzędu dziesięć czy paręnaście procent nie robią już na człowieku takiego wrażenia. Nie żebym jechał jakoś szybciej, ale mając w nogach grube dziesiątki podobnych czy lepszych podjazdów człowiek jakoś psychicznie obojętnieje. W dodatku wiem z autopsji że od Masarykowej jest około czterdziestu kilometrów grzbietówki ze zjazdami aż do doliny Orlicy do Pastvin. Dalej jest podjazd do Czeskich Petrovic, po drodze kolejna zaprzyjaźniona miejscówka (patrz foto) i przeciwieństwo miłej pierwszej pięćdziesiątki, czyli dłuższe kręcenie się po masywie Wysokiego Kamienia.


Jedno z zaprzyjaźnionych miejsc na trasie z podpisami zawodników - kto spał, kto przejeżdżał

Traser chyba postawił sobie za zadanie pozwiedzać bunkry i umocnienia których tam w okolicy wiele, ścieżki są nie bardzo rowerowe. Góra nieduża, trochę ponad 800 metrów ale męcząca ponad miarę. Miałem potem nadzieję na wjazd do Kralików, jakieś jedzenie, zakupy – na ekraniku mojego Garmina 62s nie widać dokładnie czy jedziesz przez miasto czy jakieś puste peryferia. Niestety w tym wypadku to było to drugie. Jedyny sklep jaki spotkałem był zamknięty (niedziela), jedyny pensjonat na końcu wsi tak samo. Trzeba by było skręcić do Kralików, tyle że to jest ponad dwa kilometry, w dodatku pod górę. Odpytałem jeszcze telefonicznie Romka co jest dalej – to był wjazd w masyw Śnieżnika – no i według niego nic typu spanie czy jedzenie przez długi, długi czas tam nie występuje. Jakoś chwilę potem podeszły do mnie dwie małe dziewczynki bawiące się przy sąsiedniej chałupie, przywitały się, zaraz też pojawiła się ich mama którą zapytałem o jakieś pensjonaty czy inne ubytovanie. Potwierdziła że tylko w Kralikach, ale od razu zaznacza że mogą mnie przenocować i nakarmić, przepraszając jednocześnie że będzie to tylko jakiś ryż z sosem z pomidorami bo co więcej to zjedli oni i inni milarze którzy tu dziś przejeżdżali :-). Po krótkim namyśle stwierdziłem że zostaję, do CP2 i tak bym nie dojechał (prawie 80 kilometrów) więc dużej różnicy by mi to nie zrobiło, nawet jeśli bym te 20-30 kilometrów jeszcze zrobił. Gospodyni poszła w sprawie tego ryżu, dziewczynki próbowały się zaprzyjaźnić, jedna przyniosła mi nawet kwiatki :-), a za niedługą chwilę pojawił się gospodarz, zaproponował piwo, porozmawialiśmy o tym i owym, i w takiej sielance dotrwaliśmy do zmierzchu. W międzyczasie pojawił się można powiedzieć już kolega Vojtech który wprawdzie nie chciał spać, ale na ryż i piwo chętnie trochę zaczekał. A, przejechał też jedyny jadący w wyścigu sympatyczny Anglik, Adrian Baskerville o ile pamiętam, zatrzymał się, popatrzył na nas dwóch i pyta: „Is this a pension?” Na co mu odpowiadam: „Not exactly” – a on „OK” i pojechał dalej. Cała rodzina jak się okazało mieszkała na wyremontowanym piętrze domu, ja dostałem do dyspozycji parter pełniący głównie rolę składziku i warsztatu. Ale był tam też zupełnie normalny pokój z łóżkiem, łazienka w przedpokoju, czego można chcieć więcej? Oczywiście uprzedziłem ich że raniutko zniknę „po angielsku”, oczywiście nie chcieli ani grosza za nic… Dodatkowo idę rano do WC, patrzę a na kierownicy roweru wisi jakaś reklamówka; zaglądam do środka a tam wielki kawał ciasta pokrojony na kawałki… Ech… W sumie tylko 83 kilometry.



Poranna niespodzianka - pyszne ciasto na kierownicy


Objazd Śnieżnika

Dzień dziewiąty i ostatni jak się później okazało to przede wszystkim długie trawersowanie Śnieżnika. Jest tam taka piękna szeroka droga stokowa która dość łagodnie okrąża cały masyw – faktycznie bez „cywilizacji” przez większość czasu. Ciasto się przydało, nawet bardzo, gdyż normalne jedzenie pojawiło się dopiero na 40-tym kilometrze w Chacie Na Vrsi – takie schronisko, około 900m n.p.m. Po drodze w pewnym momencie zaczęli się pojawiać turyści piesi i hulajnogowi, a to z racji wyciągu krzesełkowego z Horni Moravy (przy górnej stacji jest wypożyczalnia). Wielu wybiera zejście pieszo czy zjazd taką „kolobeżką” zamiast powrotu kolejką. Przy górnej stacji jest też posadowiona słynna już „Ścieżka w Obłokach”, na żywo robi naprawdę duże wrażenie, niestety nie miałem tyle czasu żeby tam wleźć. Ale na pewno innym razem tam wrócę jeszcze… Cóż jeszcze, obiad Na Vrsi, kawałek paskudnej trasy bagnisto-borówkowej (tu zaliczyłem jedyną chyba glebę na trasie, na szczęście wylądowałem w gęstych i sprężystych borówczyskach, zupełnie bez szwanku), kolejne małe co nieco w Chacie Paprsek, wyjazd i zjazd na Smrka, również paskudnie kamienisto-korzenny, wreszcie paręnaście kilometrów niezłego zjazdu na CP2. 78 kilometrów, czas sumaryczny to 8 dni 4 godziny i parę minut. W tym momencie nie wiedziałem jeszcze czy pojadę lub nie dalej, postawiłem na relaks – piwo, pepsi, aloe, jak leci :-). Wieczorem obsada CP zrobiła ognisko, kiełbaski, rozmowy itd. Dopiero deszcz nas zgonił. W międzyczasie dojechał Paweł Kraczmar, jak się okazało czekała na niego rodzina z Nysy bodajże – chyba siostra i rodzice. Mieli ciasto którym rzecz jasna częstowali wszystkich. Paweł, wrocławiak, skłaniał się do zakończenia wyścigu tutaj, postanowił jednak że zaczeka na szwagra, Grześka Leśniaka z Ostrowa Wlkp. i być może wrócą razem do domu, albo choć zmotywuje go do większego wysiłku dalej (ostatecznie chyba dwa dni później pojechali dalej razem). Późnym wieczorem dotarła też niesamowita węgierska biegaczka Anna Orsi, która jako pierwsza kobieta zrobiła całą trasę. Honza Kopka opowiadał jak to już pod koniec, kilka czy kilkanaście kilometrów od mety zatrzymało się przy niej auto, jacyś ludzie widząc w jakim jest stanie chcieli ją zawieźć gdzie tylko będzie chciała; oczywiście nie chciała, a jak pytali ją co się stało z jej butami i ona mówi że to wynik 1600km biegu to nie uwierzyli i myśleli że sobie głupie żarty stroi ;-)
W tzw. międzyczasie ja cały czas biję się z myślami – co dalej. Ostatecznie stanęło: koniec. Nie jestem w stanie jednoznacznie określić co było najistotniejszą przyczyną zakończenia zawodów na CP2, wszak miało być inaczej… Było wiele mniej czy więcej ważących „za” i „przeciw”. Roboczo przyjąłem hipotezę że to problemy z motywacją, i w takim szerszym horyzoncie jest to bez wątpienia prawda. Zresztą jak pisał jeden z poprzednich zwycięzców w swoim poradniku, Stepan Stransky, te zawody wygrywa się (w sensie przejeżdża) głową. Nie łydką, nie sprzętem a głową. Wtedy, tam na CP2 wydawało mi się że to rozsądna decyzja – zaczynało mi jakby siadać lewe kolano, potraciłem czucie w niektórych palcach – głównie prawa ręka, trochę prawa noga, odrobinę lewa ręka (do dziś nie ustąpiło to całkowicie). Moje odbicie w lustrze mówiło – chłopie! zobacz co ze sobą zrobiłeś – zapadnięte policzki, wory pod oczami, skóra opięta na kościach (przez ten tydzień straciłem prawie 6kg). Jechałem trochę wolniej niż zakładałem, była spora szansa że będę musiał dobierać urlop co trochę mi nie pasowało. Bałem się o ślad z GPS – miałem dwa Garminy, na zapas, no i po pierwszym dniu podstawowy odmówił posłuszeństwa. Nie chciał się włączyć. Zakładałem że ślad się zapisał – brak śladu grozi nawet dyskwalifikacją! Jeden z wolontariuszy na CP2, zdaje się spec od tych spraw, poświęcił mu chyba ze dwie godziny na walkę, uruchomił go nawet, ale – śladu nie było :-(. On mówi żeby jeszcze w domu próbować, ew. zebrać osoby które mnie widziały i mogą potwierdzić obecność na trasie, ale gwarancji że mi to zaliczą i w jaki sposób ew. ukarzą – nie ma. Podałem osoby – Honzę Kopkę – widział mnie na trójstyku granic na początku i parę Polaków, Matusińskich, z którymi się witałem gdzieś w połowie pierwszego dnia. I tu myśl, gdybym zrobił całość, i mnie zdyskwalifikowali, to nie wiem co bym ze sobą zrobił. Poza tym tak od połowy dystansu brzęczały mi w uszach słowa kolegi z Pucharu, Grzesia (w zeszłym roku trzecie miejsce w generalce), który przejeżdżając na Bikeoriencie tylko pół trasy opowiadał później: „Był straszny upał, wiem że dałbym radę przejechać całą trasę i pewnie z dobrym wynikiem, ale byłbym tak całkiem wyjechany że sobie odpuściłem po prostu”. Teraz, po czasie, myślę że jednak trzeba było jechać dalej… Ale jeszcze przed powrotem na osłodę niejako obiecałem sobie że jednak to zrobię, może nie za rok, ale na pewno. Powrót – machnąłem sobie jeszcze czterdziestkę do Międzylesia, tam szczęśliwie miałem za dwadzieścia minut pociąg do Wrocka, wprawdzie z autobusową komunikacją zastępczą po drodze, ale nikt nie robił problemów z wrzuceniem roweru do bagażnika. Dalej za godzinkę do Legnicy, w pozostawiony dziesięć dni wcześniej samochód i trzeba było zacząć przyzwyczajać się do „rzeczywistości”.



Jak dla mnie to końcówka trasy w tym roku - jeszcze tylko zjazd ze Smrka.

Rzeczywistość… Rok temu to była wręcz nierzeczywistość :-) Pierwszego dnia po powrocie budzę się w nocy, patrzę w sufit i myślę: to jest mój pokój. Ale co do !#@$%^& mój pokój robi na trasie? Przecież trasę znam dokładnie, i na 100% Lubin na niej nie jest… Dziwna sprawa. Przez dwa tygodnie śniłem że jadę dalej; nie jak było, ale że wciąż jestem na trasie. Nic nie pomagało, żaden reset mózgu… Podobno to normalne. Jeden z kolegów po powrocie obudził się w nocy, wyszedł przez taras do ogrodu, załatwił pod drzewem potrzebę i spokojnie wrócił do łóżka jak gdyby nigdy nic do zdumionej żony. W tym roku było jakby łagodniej, wciąż sny, choć mniej intensywne; raz czy dwa budzę się do pracy o szóstej wkurzony że znów zaspałem i nie wystartuję przed siódmą. Na dłużej natomiast nieodmiennie zatrzymuje się tęsknota – za tymi przestrzeniami, większymi niż rozmiar Polski, za tą swobodą jaką daje formuła „tylko ja i trasa, plus parę zakazów z PN”, za przygodą, za ludźmi, za emocjami – tymi dobrymi i tymi innymi – jak to np. jeden z uczestników wyraził rok temu na Afterparty – Honzę (organizator) na trasie serdecznie nienawidził, dzień po finiszu znów go kochał :-).
Dwa tygodnie temu niepewność się skończyła, ogłoszono oficjalne wyniki, dostałem „tylko” dwie godziny kary za złamanie zakazu jazdy na kawałku szlaku pieszego w KRNAP-ie (przegapiłem) – co oznacza że ten pierwszy dzień mi zaliczono. Choć inny z zawodników za „niepełny zapis trasy” dostał DSQ. Te dwie godziny różnicy żadnej nie robią, ostatecznie na F500 byłem 37 „open” a 20 w kategorii wiekowej M2. Za niespełna dwa tygodnie jadę na Afterparty gdzie będą wydawać nagrody – znaczy się koszulki. Oprócz tego zabawa przy live music ile kto wytrzyma, sobotnia grupowa projizdka i tyle.
Jeżdżę teraz znów na te maratony na orientację, było Korno 130km, Abentojra na sprinterskim ;-) dystansie 100km, w piątek Mordownik 130km; fajne to wszystko, piękne tereny i świetna zabawa, ale po milach nic nie jest takie samo jak kiedyś. Już się nie dziwię że tak wielu z nich wraca na start co roku. Wspominany Stransky pisał mi w czerwcu w korespondencji że na pewno w tym roku pojedzie – ale być może turystycznie, pofotografować, bo dopiero co zaliczył dwie wyczerpujące imprezy w podobnej formule – Laudani i Divide Italy (ok. 600-700 i 860km). Wystartował jako zawodnik i wziął drugie miejsce :-) Gdyby nie awaria sprzętu chyba by wygrał. Romek mówi że jedzie za dwa lata. Ja na razie nie mówię nic.

  • DST 900.00km
  • Teren 800.00km
  • Sprzęt KTM
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl