Informacje

  • Wszystkie kilometry: 428.00 km
  • Km w terenie: 246.00 km (57.48%)
  • Czas na rowerze: 1d 22h 34m
  • Prędkość średnia: 9.19 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Fagetus.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Rowerowe Rajdy na Orientację

Dystans całkowity:428.00 km (w terenie 246.00 km; 57.48%)
Czas w ruchu:46:34
Średnia prędkość:9.19 km/h
Maksymalna prędkość:44.00 km/h
Suma podjazdów:3962 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:107.00 km i 11h 38m
Więcej statystyk
Sobota, 17 marca 2018 Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację

Wiosenne Czarne Korno '18

Wahałem się do ostatniej chwili.

Jak ten baca z dowcipu. I to wcale nie ze względu na pogodę, bo kiedy wahałem się – nie była jeszcze jasno określona. Głównie przez naderwany czy naciągnięty lewy czwórgłowy z tyłu – raptem tydzień wcześniej na Złocie dla Zuchwałych, podczas porannej kąpieli w leśnej kałuży z niewidocznym lodowym dnem. Bolało całkiem konkretnie i chyba do środy poruszałem się jak Herr Flick z niezapomnianego „Allo, allo”. Były też poboczne wątki: że daleko i w ogóle tak co tydzień?... (byłem już zapisany na Różę Wiatrów następny tydzień później). Jednak testy praktyczne czyli wypad do sklepu pokazały że na rowerze jakoś mniej boli, było miejsce w Łukaszowej Toyotce z Wrocka no i miało być (i było) sporo dobrych znajomych. Co więcej osoby organizatorów – tak „administracyjnych” jak i „sportowych” gwarantowały że będzie sympatycznie, smacznie (Kosma & Co), ciekawie i… inaczej niż zwykle (Aramisy). Ale to wszystko furda, bo i tak najważniejsze były Dolinki! Dla tambylców którzy mają to pod bokiem i do woli, to oczywiście nie jest aż taka atrakcja, dla mnie to jest czas młodości gdy z pożyczonymi od ś.p. cioci Mychy przewodnikami zaczynałem eksplorować te tereny za pośrednictwem podmiejskich linii autobusowych serii dwieście. Oczywiście pieszo, i nie zimą, wtedy jeszcze byłem „normalny”.
Więc zapisałem się.
W międzyczasie prognoza się wyklarowała, i już wiadomo było że komfortowo nie będzie. Jak oni to wymodlili? Wiadomo że dla Aramisów im gorzej tym lepiej, na łatwe imprezy nie jeżdżą - i proszę, chyba zrobili tam w górze rezerwację. Generalnie na łykend upał zelżał (jeszcze nigdy tak szybko nie zamarzła mi rurka od camela), ale najbardziej w kość dał nam wiatr – porywisty, przeszywający, wysysający z nieosłoniętych miejsc ciepło jak czarna (przypadek?) dziura. Do tego popadywał śnieg, sporo dróg było już zamarzniętych na twardo, sporo jednak (zwłaszcza w lesie) tylko po wierzchu – tak jak i wiele kałuż, na szczęście płytkich. Nudy nie było.
Po przyjeździe do bazy zaawansowanym wieczorem zaczął się program KO – po drodze zamówiliśmy pizzę w Zabierzowie która dojechała kilka minut przed nami, Romek dowiózł Monikowe ciasto, browar Struś i inne wyroby biegłych rękodzielników wspomagały procesy integracyjne. Kosma przypomniała o istnieniu wina – wypiliśmy więc Bronkowy armeński koniak który wybornie wkomponował się w nastrój i smak ciesząc na modłę hetycką nasze wątroby...
Pominę cały ten poranny rozgardiasz, ubieranie się, smarowanie, pożywianie, suplementowanie, przygotowywanie kawy, kanapek i izo "na drogę". To rutyna i zazwyczaj wygląda podobnie, nie inaczej było i tym razem. W każdym razie o 7.15 stadko orientalistów wysłuchało odprawy, odebrało swoje mapy (2xA3 i jedno A4 z jakby OS-em) i rzuciło się do z góry skazanych na niepowodzenie prób wykreślenia optymalnej (hłe hłe) trasy. Osobiście zużyłem na to jakieś trzydzieści sekund, pierwszą myślą był zjazd na południe pod A4, ale wydało mi się za daleko i postanowiłem zacząć od wschodniego zakątka mapy – a potem się zobaczy. I z takim chytrym planem w głowie wróciłem już spokojny do przygotowań ekwipunku i suplementacji, gdyż zaspałem jakieś pół godziny i byłem w lekkim niedoczasie. Tutaj mała dygresja na poważnie: to miał być (i był) rogaining, co w dużym skrócie oznacza b. dużo punktów kontrolnych rozmieszczonych jakby bez ładu i składu, o różnych wagach punktowych i z teoretycznie zerową szansą na zaliczenie wszystkiego. W efekcie kluczową sprawą jest tu wybór punktów, szacowanie możliwości, warunków terenowych; albo inaczej mówiąc - co by tu zrobić żeby się jak najmniej narobić, a zarobić najwięcej punktów przeliczeniowych. W tej wersji większą rolę niż zwykle odgrywa myślenie i planowanie, co osobiście wolę gdyż daje złudne poczucie większych szans – przyjemnie jest wyobrażać sobie że jak się nie ma w nogach to ma się w głowie. Nawet jeśli to tylko wyobraźnia. Ale faktem jest że na tych trudnych imprezach statystycznie zajmowałem lepsze miejsca. Ale równie dobrze przyczyną może być mój ośli upór a nie większa wiedza czy umiejętności. Tak czy tak tym razem rogaining był bardzo na serio, zwycięzca na możliwych 5040 punktów przeliczeniowych zdobył ich raptem 2220.
No to start. Na pierwszy ogień idzie PK71 czyli szczyt skały, i od razu dostaję w zasadzie całą imprezę w pigułce – wysoko, stromo, nie-rowerowo i spory kawałek od drogi/ścieżki. A i tak wytargałem rower na górę, nawet teraz nie wiem za bardzo po co, może chciałem mu pokazać jak to wygląda z góry? Tutaj znów mała dygresja, zazwyczaj bardzo nie lubię punktów "chodzonych" – to w końcu są rowerowe imprezy; ale tym razem jest inaczej, jakoś wcale mi to nie przeszkadza, choć jest tego dużo więcej niż zwykle, jest śnieg, ślisko, stromo itd. To proste – to są Dolinki i wszystkie (prawie) te fajne miejsca właśnie takie trudne są. Ja to wiem, akceptuję, nie wiem jak inni, ale sądzę że każdy kto widzi i chłonie tą przyrodę, krajobrazy i przestrzenie myśli podobnie. Następny punkt jest trochę dziwny (PK62, wodospad) bo nie mamy go na karcie startowej. Odbijam więc go na rezerwie i jadę na wschód. Wjeżdżam w dolinę w której ma być czterdziestopunktowa "Szczelina w skale" i nagle przypominam sobie: to musi być Kluczwoda! Myśl nie jest poparta jakąś gruntowną wiedzą, nigdy nie zakuwałem topografii dolinkowej, wypływa gdzieś z podświadomości, ale coś mi szepcze w głowie że to na pewno to, i faktycznie tak jest. I ta myśl że wiem, że jestem na "starych śmieciach", wprawia mnie w dobry nastrój który zasadniczo pozostaje ze mną już do końca rajdu. Dobry nastrój po kilkuset metrach zostaje poddany poważnej próbie, albowiem dolinę przegradza na całą szerokość prywatna posiadłość – próba obejścia wzdłuż strumienia nie rokuje zbyt dobrze, na szczęście z drugiej strony wzdłuż płotu daje się w miarę bezstresowo przejść i punkt jest mój. Cóż, to tutaj niestety nierzadki widok, na takie atrakcyjne tereny zawsze było, jest i będzie duże parcie najróżniejszych sobiepanów. A turyści czy łojanci nie zawsze i nie wszędzie są mile widziani – znana jest np. taka sytuacja gdy "ktoś" smarował gównem kluczowe chwyty na drogach wspinaczkowych, tak tak. Dalej jest odcinek miękki pod cienką skorupą, dodatkowo poprzecinany ciekami i leżącymi drzewami, przez co jedzie się dość ciężko i jeszcze trzeba co rusz zsiadać. Śnieg oczywiście nabija się na bloki, więc trzeba za każdym razem trochę popracować żeby się wpiąć. Nie wpięcie się zwykle owocuje niespodziewanym uślizgiem buta z pedała... Następny punkt to kolejna górka do zdobycia, trzeba uważać bo wapień to chyba najbardziej śliska skała w RP. Zwłaszcza w zejściu. Niektórzy schodzą rakiem, noga za nogą, b. powoli. Jadę dalej. Kolejny punkt chyba wszyscy przegapiają, a jest to pierwszy z punktów opisowych. Nie ma na nich lampionów, jest tylko na mapie krótki wierszowany opis z zawartym w nim pytaniem, na które trzeba znaleźć odpowiedź i zapisać w odpowiedniej kratce na karcie startowej. W tym konkretnym przypadku chodzi o historyczną granicę pomiędzy cesarstwami Austrii i Rosji. Pytanie to ile głów orłów widać i jest ich w sumie bodaj jedenaście, bo na słupach granicznych są dwa godła z dwugłowymi orłami, na tablicy informacyjnej oba godła są powtórzone plus dodatkowo mamy godło Królestwa Polskiego – z również dwugłowym orłem i już jednogłowym, niezmutowanym orłem na tarczy. Trudność wynika z tego że słupy stoją za płotem na czyjejś posesji w dziurze w żywopłocie więc łatwo było to przegapić. Niektórzy oscylowali – do asfaltu, z powrotem paręset metrów – za daleko, znów do asfaltu, wreszcie jest!



Następne punkty to tak trochę bez historii, asfalt, widoczne z daleka. Trochę emocji (negatywnych) budzi maszt triangulacyjny – jak to on, na szczycie najwyższej góry w okolicy. Widać go z duuużej odległości, i jest sporo czasu żeby oswoić się z myślą że nieuchronnie lekko nie będzie. Po drodze są typowe podjazdy dolinkowe, takie na najbardziej terenowe przełożenie. Efektem ubocznym jest zabetonowanie przedniej przerzutki błotem pośniegowym na najmniejszej tarczce 22z, i tak już zostaje do końca gdyż nie mam chęci i czasu żeby to skuwać. A dalej zaczęły się schody. Najpierw w przenośni a potem dosłownie. Przesmyk skalny wydawał się nietrudny do znalezienia, bocznym asfaltem do końca zabudowań a potem 1-2 milimetry pod górę. Na skarpie leży już rower Wikiego, każdy wie jak wygląda, a sam Wiki szwenda się tu i tam po stromym zboczu między skałkami. Dołączam więc, upewniam się że jeszcze nie znalazł i wydeptuję nowe, własne ślady na śniegu (po śladach Wikiego nie było sensu). I nic. Dołączają coraz to nowi dezorientaliści, niestety ilość nie przechodzi w jakość. Pojawia się i Romek. Poszukiwania zataczają coraz szersze kręgi. W końcu używając pożyczonej od zawodniczki mapy (swoją zostawiłem w mapniku, wszak miało być łatwo) i szkła powiększającego widzę że ma być tam krzyż którego w szerokim promieniu na zboczu nie widać. Pewnie jest na szczycie - no to do góry – i to było to bo w międzyczasie właśnie ktoś tam z góry gromko obwieścił sukces. Coś było z mapą, bo pomiar śladu z GPSa post factum wykazał ~175m od drogi, czyli o jakieś sto metrów dalej niż wszyscy się spodziewali. Moje całe poszukiwanie zajęło mi 25 minut, więc straty nie były dramatyczne, za to kursowanie po stromym skalistym terenie góra-dół-góra-dół było dość męczące. Następne były wspominane schody... Jak się okazało punktem (opisowym) była jakaś ścianka wspinaczkowa oznaczona maleńką tabliczką jako Bukowe Schodki. Punkt jak punkt, ale to że ćwiczyła tam jakaś grupka łojantów, chyba kursanci, zdecydowanie wykraczało poza codzienność. Nie wiem kto był bardziej zdziwiony – czy my widząc ich czy odwrotnie. Rzecz jest o tyle dziwna że typową wspinaczkę zimową to raczej trenuje się na dużych ścianach np. tatrzańskich, ewentualnie lodową na różnych lodospadach, a co można przećwiczyć z zimowych technik na półwyciągowej ściance? Ale dobrze mi jest ze świadomością że nie jesteśmy jedynymi waryjatami w okolicy.



Kolejny będzie ciekawy pomnik na grzbiecie nad Doliną Szklarki, najpierw jest dość długi zjazd asfaltem, potem kawałek podjazdu – aż by się chciało wrzucić duży blat z przodu. Nie dzisiaj.
A teraz gwóźdź programu. Do punktu opisanego „Ruiny drzewa” muszę dojechać mijając kamieniołom. Czynny. Miałem nadzieję że da się go objechać jakoś, za płotem czy co. A tu dojeżdżam do bramy/szlabanu i nic takiego w oczy mi się nie rzuca. Zatrzymałem się coby popatrzeć na mapę i pomyśleć co dalej, a tu z dyżurki wychodzi do mnie strażnik/ochroniarz i zaczyna nieoczekiwanie od pytania czy mam kartę rowerową. WTF? Od razu poczułem się czegoś winny i normalnie mnie zamurowało. A on nawija i nawija, wypytuje gdzie, po co, którędy itd. Jak już ustaliliśmy że na Dębnik to poszło łatwiej – udzielił mi dokładnych instrukcji – tu po schodkach, chodniczkiem, dalej wciąż chodniczkiem, nie wolno na asfalt bo kamery, monitoring, jeszcze dalej będzie brama w którą pod żadnym pozorem nie wolno skręcić! Tylko cały czas prosto aż się skończy kamieniołom. I jeszcze mnie ostrzegł na koniec że dalej w lesie to już będzie stromo i czy ja o tym wiem?!... Bezradnie wzruszyłem ramionami w geście "A co ja mogę?" Uff.



Jak już wyszedłem z tej dolinki znalazłem ławeczkę i zrobiłem sobie przerwę na małe co nieco, a konkretnie bułę i kawę z termosu. Nawiasem mówiąc większość dnia jechałem o suchym pysku, ponieważ rurka od camelbaka zamarzła w imponującym tempie. Włożenie jej pod softshell nie pomogło – wciąż kawałek wystawał na mróz, dopiero włożenie całości do plecaka z rurką od strony pleców pozwoliło gdzieś tam się normalnie napić. Do tego czasu popijałem z rzadka tylko gorącą kawusię. Po kawie była dość łatwa paczka punktów – kamieniołom, cmentarz choleryczny (policzyć krzyże), przydrożna kapliczka (podać najstarszą datę) i źródło w kształcie serca. Kamieniołom zaatakowałem z nie najlepszej strony za śladami opon, skończyło się opuszczaniem się z rowerem z kilku progów; przy kapliczce jasne się stało że warun się pogarsza – wiało coraz mocniej a i temperatura też chyba spadała. Przy źródle spotkałem Jarka; Jarek jako ofiara lodowego Armagedonu Nocnej Masakry ‘2016 zmienił pod wpływem pogody trasę z rowerowej na pieszą krótką (ok. 25km). Właśnie doubierał się w dodatkową warstwę i zaczynał planować powrót. Jak się później okazało zimno go zwyciężyło i pod koniec przerwał trasę.









Kawałek dalej był punkt opisowy w sanktuarium karmelitów. Rzecz jasna na górce, wypchałem się tam pieszo żółtym szlakiem. Stromo. Ze znalezieniem „Fontanny” było trochę zachodu, jako że wcale to na fontannę nie wygląda, a dodatkowo właśnie zbliżała się jakaś msza czy inna uroczystość i dość tłumnie zjeżdżali się i schodzili wierni. Ale jest, tylko co to za ptaszysko go strzeże? Wygląda na kruka, ale że kruk?... Powinien być orzeł albo coś jeszcze honorniejszego; napisałem na karcie orzeł/kruk.



Następny punkt był – jakżeby inaczej – na górce po drugiej stronie doliny. Zjeżdżając do asfaltu spotkałem dla odmiany... Romka który jechał do "fontanny". W sumie - nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia zresztą. Mój pomysł na punkt obejmował lekkie cofnięcie się w stronę źródła, pokonanie strumienia (trafił się jakiś pień na szczęście) a z drugiej strony była droga wyprowadzająca wprost na punkt – bramę w murze otaczającym klasztorne dobra; a mur ten wije się po okolicznych wzgórzach jak większy chiński brat niemalże.



Kolejny pomysł żeby do następnego punktu kamieniołom do którego mur przylega okrążać górą wydał mi się zbyt ryzykowny, i to był błąd prawdopodobnie bo chyba byłoby szybciej i łatwiej – bez zjeżdżania w dolinę i wjeżdżania na kolejną górę. Więc wracam do asfaltu. Na przelocie „dołem” dogonił mnie... Romek i dłuższą chwilę jechaliśmy potem razem. Po drodze zaliczamy jeszcze żabę szerokoustną (punkt opisowy), dojeżdżamy jak daleko się da i przedzieramy się z buta przez las i chaszcze do jakiegoś wielkiego krzyża na krawędzi kamieniołomu. Dość zabawnie na siatce ogrodzenia wygląda tabliczka ostrzegawcza UWAGA GŁĘBOKIE WYKOPY! gdzie za płotem zaczyna się stumetrowej głębokości dziura. Wracając do rowerów trochę zamarudziłem i Romek mi odjechał. Ponieważ jestem już trochę padnięty lekceważę najbliższy grzbiet z trzema punktami w sumie, i to był chyba kolejny błąd bo objazd asfaltem w dolinie i tak jest stromy, i wcale szybciej niż w terenie nie jest. Zresztą jak się okazało później Romek właśnie tam pojechał, zrobił wszystkie trzy PK i dogonił mnie w następnym kamieniołomie. Na rzeczony kamieniołom wjechałem idealnie, był dość rozległy (nieczynny), wiedziony nosem skręcam „gdzieś” i wychodzę na lampion jak po poręczówce. Tu żadnych śladów już nie było, ani pieszych, ani opon.


Jak wracałem do wyjazdówki na miejsce właśnie dotarł Romek. Zaleciłem mu trzymać się śladów. Do następnego punktu – „Krzyż morowy” wiedzie lekko z górki droga dojazdowa do kamieniołomu, rowerowej klasy "highway", ale i tak zjeżdżam z duszą na ramieniu bo zlodzona jest okrutnie i z przyczepnością słabo. Krzyż wydaje się być w środku lasu i faktycznie tak jest; na szczęście z braku liści widać go z daleka. Sprawia niesamowite wrażenie (na mnie).



Po krzyżu Romek zaczyna montować oświetlenie bo już zaczyna zmierzchać, coś tam uzgadniamy, że zjeżdżamy na dół do Puszczy Dulowskiej. Pomysł oparty jest na jej względnej płaskości i dobrych drogach wewnątrz, i faktycznie tak jest. Pierwszy z punktów trzeba zajechać od tyłu bo krótsza droga zaznaczona na mapie nie funguje, a i tak jest trochę człapania po dość bagnistym terenie. Również trzeci tuż przy A4 – drzewo – koń by się uśmiał, drzewo ma może z metr wysokości. No może dwa. Po ciemku trudno zauważyć. Potem… zaczął się dramat, jako że skończył się las a zaczął się wmordewind. W końcu zacząłem marznąć; miałem wprawdzie w zapasie wiatrołap i sweterek puchowy, ale szkoda było czasu na grzebanie się z przebieraniem. Zachciało mi się zrobić jeszcze PK za dziewięćdziesiąt punktów koło ruin zamku (zagajnik) i tu mi trochę zeszło, bo był sporo dalej niż sądziłem, potem zrobiłem jeszcze jeden w Tenczynku za siedemdziesiąt – taka brama ze zwierzakami, była o sto metrów od trasy. I to był koniec orientowania się tego dnia bo właśnie skończył się czas. Od tego momentu liczyło się spóźnienie – dozwolone maksimum to godzina a zostało mi 13,5 kilometra po asfalcie. Niby luzik. Nie tego dnia niestety, zajęło mi to godzinę piętnaście, i tak oto poległem.
Rzecz jasna przyjechałem ostatni, wprawdzie na tarczy ale szczęśliwy, jako że jazda była wyjątkowo dobra tego dnia. Statystycznie wykręciłem ponad 96 kilometrów, Garmin naliczył 2177m podjazdów, 13 godzin na trasie, 11 1/4 w ruchu. Wygrał Romek z niewielką przewagą nad Krystianem który zgubił kartę i minimalnie się spóźnił – ale Romkowi na początku padł rower i wracał do bazy na wymianę. Więc myślę że wygrał zasłużenie. Nie chcę tu się rozwodzić co by było gdyby, jak zwykle konkluzja jest jedna: jest co poprawiać!
Co mi się jeszcze odcisnęło w pamięci. Przede wszystkim ogrom pracy jaki Aramisy włożyły w przygotowanie trasy. A do większości z nich nie da się dojechać autem, trzeba z buta. I to zacięcie krajoznawcze; moim zdaniem – i ich chyba tez – ważny jest całokształt razem wzięty, teren, przyroda ożywiona i nie, historia, teraźniejszość, folklor, zabytki, zwyczaje i obrzędy itd. Itp. To zdecydowanie i daleko wykracza poza typowe podejście sportowo – spacerowe. Wystarczy poczytać opisy punktów. I jeszcze ich "waga" - i nie mam tu na myśli punktów przeliczeniowych, raczej ważkość - zdecydowanie nie było to klasyczne "coś pośrodku niczego". To nie były punkty a Punkty, co oczywiście zasadniczo ułatwiało ich znajdowanie, ale na szczęście trudności terenowe i trochę pogodowe doskonale to równoważyły.
Pytałem Kosmy czy zatrudnienie ich jako budowniczych to jednorazowy eksperyment, czy początek serii – mówi że to drugie. Pytałem Grześka o ten ogrom włożonej pracy w trasę? Powiedział że ich to po prostu cieszy. Więc i ja się cieszę z góry na następne edycje bo przy ich energii przez wiele lat Wiosenne (?) Czarne (??) Korno będzie zdecydowanie warte startowania.


  • DST 97.00km
  • Teren 70.00km
  • Czas 13:00
  • VAVG 7.46km/h
  • Podjazdy 2177m
  • Sprzęt KTM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 listopada 2017 Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację

Azymut Orient '17

Wahałem się do ostatniej chwili.
Zasadniczo październik jest u mnie pieszy, ale nie pieszy w sensie orienteeringu a górsko-turystycznie. Więc pewien głód rowerowania powstaje i myśl o starcie w Azymut Oriencie jakiś czas mi już potowarzyszyła. Ale - okolice Święta Zmarłych to zawsze loteria, sprawy rodzinne nie zawsze chcą się dopasować do sportowych iwentów :). I tak właśnie na łykend AO ukonstytuował się rodzinny zlot w daawno nieosiągniętym bardzo szerokim składzie (sama młodzież, 40-50+ :) ). Dodatkowo z tygodniowego pobytu w Sądeckim wróciłem z bólem gardła i brzydkim duszącym kaszlem, więc wyglądało na to że napierania nie będzie. Tym niemniej rower wziąłem, pogoda zapowiadała się niezła, a okolice Aleksandrii (koło Brzezin) mam prawie nie jeżdżone. Ponadto w szeroko rozumianej okolicy ma odbyć się w 2018 sukcesor Grassora, a konkretnie w Antoninie, więc mały rekonesans na pewno by nie zaszkodził - a może nawet pomógłby w przyszłości. Jadę, jadę, i nagle koło Krotoszyna rodzi się decyzja - raz kozie śmierć, jadę do Kruszwicy. Z Aleksandrii to w miarę blisko - ok. 130km, rodzina zjeżdża się dopiero po południu, a choroba niech się raz zdecyduje, albo w jedną albo w drugą stronę. Znajomy ksiądz-zakonnik Ojciec Dominik pochwalił się kiedyś własną receptą na grypę i inne takie - dwie, trzy msze polowe pod rząd, żadna bakteria czy wirus miałaby tego nie wytrzymać ;) Jako że na stronie imprezy kontakt jest tylko mailowy, dzwonię do Łukasza który jest już na miejscu z prośbą o pytanie do organizatora czy będzie wolne miejsce... Będzie... - więc klamka zapadła.
Po ostrożnej inauguracji rodzinnego zlotu (wszak rano jadę) ustawiam budziki na piątą rano, wstaję, ubieram się rowerowo, wrzucam coś szybko na ruszt i w drogę. Jedzie się spokojnie i na jakieś trzy kwadranse przed startem rowerowej setki robię kolegom niespodziankę. Wspólnie uzupełniamy naprędce płyny i zbieramy się powoli na odprawę. Nawiasem mówiąc dojeżdżając do Kruszwicy naszła mnie myśl - ile tu wody! Ale nie uprzedzajmy wypadków. Po dziesięciominutowym poślizgu i krótkim spiczu orga dostajemy wreszcie mapy, i tu jest mały minus, a właściwie dwa, bo oba arkusze A4 nie tylko nie zachodzą na siebie, ale nawet jest ok 1cm biała plama pomiędzy :) Nie żeby rodziło to jakieś problemy nawigacyjne, ale przecież łatwo czegoś takiego uniknąć? Drugi minusik, trochę większy jest za praktycznie bezwariantową trasę. Na szczęście przeloty między punktami pozostawiały pewne wybory i to skutecznie spędzało rutynę - choć niestety nie zawsze :)
Z uwagi na płaskość terenu zabrałem Stradę - czyli hybrydę z sztywnym karbonowym widelcem i prostą kierownicą. Tym razem na 35-milimetrowych CX X-Kingach Continentala. Czy był to dobry wybór - chyba tak, choć na gorszych ścieżkach zauważalnie traciłem, czasem nawet bardzo. Gdyby ziemia była głębiej rozmiękła byłoby bardzo paskudnie, ale większość kałuż czy błot spokojnie przejeżdżałem na wprost, a na twardym czy asfalcie można było cisnąć. Żeby nie było niejasności, moje "cisnąć" to nie jest nawet "spokojna" jazda lepszych Kolegów :) mówiąc wprost jestem wolny. Nie te lata, nie ten trening.
Zasadniczo prawie nigdy nie maziam mapy flamastrami, może kiedyś dorosnę do takiego sportowego podejścia, ale na razie nie. I tak było i tym razem, wymyśliłem sobie tylko oczami wyobraźni piękną ósemkę zaczynając na północ zgodnie z ruchem wskazówek :) No to jedziemy.
Początek był dobry, pierwsze trzy asfaltowe kilometry trzymam się blisko Łukasza, ale już następny kilometr po trawiastym dziurawym "nasypie" nad rzeczką (rowem melioracyjnym?) odstaję; są tam jakieś duże kamienie, kawałki betonu na których można zrobić sporą krzywdę kołom jeśli nie uważać. Z boku, na kukurydzinym polu czasem można jechać, czasem jest miękko. Punkt jest nad wodą na pniu drzewa - buty z blokami nie zapewniają komfortu psychicznego, ale jest się czego chwycić, więc obywa się bez moczenia nóg. Na razie :)



Dojazd do drugiego punktu wychodzi nie najlepiej, droga przez pola "po przekątnej" po pierwsze jest dość podła (jestem cały oblepiony rzepami) a po drugie kończy się 250m przed zabudowaniami, nie ma rady, trzeba się przebijać pieszo. Na kolejnym punkcie dochodzę większą grupkę tych którzy minęli mnie nad kanałkiem - nie żebym był taki szybki, czy wybrał jakiś fantastyczny wariant, ale oni czeszą jakieś zarośla w poszukiwaniu punktu-labiryntu, który ostatecznie jest chyba spory kawałek dalej niż na mapie. Łukasz wraca, zapewne odmierzyć się jeszcze raz, ja jadę dalej i porzucone na poboczu rowery wystawiają mi punkt :) Jesienią drzewny labirynt nie spełnia swojej ustawowej roli - lampion widać z daleka. Kolejny punkt z bufetem to zupełnie bez historii jest, na uzupełnianie zapasów jeszcze za wcześnie, poprawiam tylko własnego banana ciasteczkami. Dla odmiany kolejny punkt - rozwidlenie kanałów atakuję trochę lepszą drogą, to znaczy gorszą bo polną i błotnistą, ale bez rozlewisk które przypadły w udziale tym którzy pomykali najpierw asfaltem wprost na południe :) Przez błoto przejeżdżam bez większych problemów, jako że pod spodem jest wciąż twardo. Po kilkudziesięciu metrach widzę że punkt jest z drugiej strony kanału, wracam więc do "głównej" i przepustu - w tym czasie od asfaltu z zachodu przez rozlewiska przebijają się powoli piesi i cykliści. Ci pierwsi chyba już na mokro bo nie kluczą specjalnie, cykliści jeszcze nie bo szukają obejść :) Podążając do asfaltu - niestety już po mokrym - podaję dojeżdżającemu koledze sytuację hydro, mijamy się głęboko w polu, które wcale nie jest dużo lepsze, ale póki co moje GTX-y dają radę bo głębokość nie przekracza wysokości. Dopiero na kilku ostatnich krokach do "suchego" chcę za szybko przeskoczyć i łapię wlewkę przez cholewkę :) Oj paskudnie, zimna woda w butach chorego człowieka na początku imprezy nie wróży dobrze. Ale to w sumie pikuś bo kolega (jak się później okazało) wracając chciał "kałużę" przejechać i wpadł ponoć po kierownicę :) Na kolejnym odcinku nie było jakoś specjalnie lepiej, droga wzdłuż torów kolejowych w wielu miejscach okupowana jest przez wielkie co najmniej kilkunastometrowe kałuże. Nie sprawdzam głębokości, próbuję boczkiem, boczkiem, co kończy się kolejną wlewką do buta, niestety. Mijam sporo orientalistów pieszych, chyba z jakiejś krótszej trasy bo poruszają się grupkami i mają wielu młodocianych w składzie. Nie zazdroszczę, ja większość kałuż mogę jednak przejechać, oni szukają jakichś suchych przejść w pozalewanych trawach i krzalach. Następne dwa punkty w laskach są bezproblemowe, solidne drogi wyprowadzają bez pudła tam gdzie trzeba, i tak kończę górną część ósemki. I teraz powstaje mały dylemat: czy kontynuować ją po przekątnej, czy ciągnąć dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara?... Decyduje Mysia Wieża :) o której coś na odprawie wspominano - że jest krócej otwarta czy jakoś tak. Więc zasuwam asfaltem do Kruszwicy. Po paru godzinach pedałowania schody na bogato (punkt jest na szczycie wieży) nie budzą mojego entuzjazmu, ale widoki z góry w słońcu jakoś to wynagradzają.

Mysia Wieża w Kruszwicy

No dobrze, trzeba jechać, to jeszcze nie jest połowa - to znaczy mogłoby się wydawać że prawie jest bo licznik pokazuje 42 kilometry, ale nikt jeszcze nie wie że długość całej trasy będzie oscylować wokół 120-tki :) Przejazd przez "cywilizację" to nic przyjemnego, jest duży ruch samochodowy, na szczęście półtora kilometra dalej zjeżdżam z głównej szosy i zaczynam trzykilometrową traskę po starej betonce. Jak ktoś pamięta poniemiecką A4 za socjalizmu to tutaj odczucia z jazdy są podobne, tyle że przy dużo niższej prędkości. Pierwszy zjazd w kierunku punktu pomijam, jest okropnie błotny, jadę więc dalej i zaliczam go (punkt) od zadniej strony :) Następne pięć punktów to z jednej strony luzik - prawie sam asfalt, układ jak ząbki w zamku błyskawicznym, kawałek główną na południe, skok w bok i powrót tą samą drogą na przemian na wschód i na zachód, po kolei. Z drugiej strony - wieje paskudny wiatr od południa, no nie jakiś orkan, ale w uszach świszcze dość mocno i nogi też to czują jednak. Było tego coś koło 30 kilometrów, ale pewnie połowa mniej więcej to te skoki w bok, czyli tragedii nie było. Następne w kolejności są dwa punkty na półwyspie wcinającym się wewnątrz Gopła, oba na wieżach obserwacyjnych pobudowanych głównie dla ptasiarzy jak sądzę. Jadę wzdłuż wschodniego brzegu (lepsza droga) i chciałbym zaatakować bliższą wieżę (zachodnią) jedną z dwóch zaznaczonych na mapie ścieżek/dróżek; niestety są całkowicie wirtualne, zapewne zwirtualizował je pług :) Zaliczam więc najpierw tą północną, potem cisnę trawiastą drogą wzdłuż lasu do tej drugiej.



Jest dość miękko plus kolejne przeszkody wodne pod koniec, więc średnia z tego odcinka to raptem całe 11km/h. Dla odmiany chwilę później mam farta, prom w Ostrówku czeka na moim brzegu. Te kilka minut przymusowej bezczynności zużywam na banana, telefon i parę fotek - okazuje się też że na drugim brzegu koczuje Grześ Liszka w oczekiwaniu na prom. Z porównania liczników wychodzi że mam więcej kilometrów, punktów prawdopodobnie też. Noo, wyprzedzać Grzesia, nawet jak jest w nieformie to nie jest takie nic ;) W dodatku jestem na chorobie jakby.



Optymizm powiększa nadzieja że teraz będzie z wiatrem. No fakt, już tak nie świszczało, natomiast bardzo znacząco spadła ilość asfaltu. Osiemnastka to jeszcze spoko, ale druga połówka przelotu na dziewiątkę to porażka, droga na wprost od przejazdu przez asfaltówkę - z pozoru najgrubsza kreska na mapie - okazuje się być miękkim zaoranym polem. Ponad dwa kilometry z buta. Jak się okazało dużo lepiej by było pojechać szlakiem na północ i skręcić na wschód w - niestety nie zaznaczoną na mapie - drogę wychodzącą kilka drzew za punktem. Ale skąd mogłem wiedzieć?... W sumie - było zapytać Grzesia ;) No nieważne, pojechałem tamtędy dalej, do szlaku, potem kawałek dalej do asfaltu w Popowie, okrążyłem jakiś zespół pałacowy i niezłą ubitą gruntówką zaliczyłem PK10. Dalej był znowu kawałek asfaltu i dość prosty dojazd do PK12 na zboczu jakiegoś pagórka. I tu kolejna mała skucha, zaznaczona na mapie droga/ścieżka na płn.-zach. jest zaorana a ja zamiast wrócić do asfaltu kombinuję z jakimiś zanikającymi miedzami, co kończy się niemal kilometrowym spacerem po cebulowym polu. Z leżącymi często-gęsto stertami rzeczonej cebuli Na szczęście dawało się pomiędzy nimi lawirować a nawet jechać, i tylko kilkakrotnie rozjechałem jakąś nadgniłą bulwę. Błeee. No nic, jadę dalej, kolejną polną drogę do jedenastki wystawia mi jakiś Hilux - szacun dla kierowcy, nawet rowerem jechało się dość podle. Pewnie szybciej by było objechać przez Rusinowo. Dobra, zostały mi już tylko dwa punkty, ale i czas zaczyna się powoli kurczyć, deadline już za niecałą godzinę. A przecież i tak przedłużyli o pół godziny... Wychodzi na to że w pierwotnym limicie bym się nie zmieścił... Ale przecież jestem chory, no to OK :) W każdym razie na szóstkę jadę asfaltem dookoła, bo jak znów wkopię się w jakieś orane to może być niefajnie; jak się okazuje niepotrzebnie - jadę z powrotem przez pola i jest w porządku. Ostatni PK, ósemka, to już w zasadzie bez historii, warto tylko zauważyć że grube drzewo było naprawdę baaardzo grube, i że kilkaset metrów dalej zaczął się asfalt i oświetlenie uliczne, i te ostatnie parę kilometrów pokonałem w komfortowych warunkach. Wydarzyły się tylko jeszcze dwie dziwne rzeczy - najpierw na peryferiach zauważyłem Krystiana (jak się okazało później - zwycięzcę) kręcącego się przy domkach. ?? - kie licho?... Zdecydowana większość miejsc potrzebnych zawodnikowi "po" jest wszak o dobre dwa kilometry bliżej bazy. A już na wylocie przy głównej ulicy minął mnie szybko Grzesiu, który po pierwsze miał być na mecie za mną :) a po drugie, nawet jeśli przyjechał jednak przede mną, gdzie znowu jedzie na miasto i to w stroju sportowym? Łotewer, mknę na metę ;) oddaję kartę, ...sprawdzam w końcu czas, i jest dobrze, czyli trochę do limitu jeszcze zostało. Jest i bonus, akurat dotarł katering i mogę pojeść trochę, bo zgłodniałem mówiąc szczerze. Wyjaśnienie sytuacji z Grzesiem okazuje się dość proste - po pierwsze zachodnia część dolnej pętli jako dużo bardziej asfaltowa, IMO nieznacznie łatwiejsza nawigacyjnie i z wiatrem pozwoliła mu na dotarcie na metę jednak przede mną. Na moje szczęście zapomniał jeszcze o Mysiej Wieży i jak go spotkałem to gnał właśnie tam się odbić :) Co do Krystiana to wciąż nie wiem co tam robił, zapytam przy najbliższej okazji.
Jak by to wszystko podsumować, miejsce 24 na 37, czas 8:20 wobec 5:49 zwycięzcy; na takich stosunkowo łatwych trasach, gdzie błędy tak nie ważą, bez znaczącego poprawienia szybkości wiele lepiej nie będzie. Okolica generalnie mi się bardzo podobała, choć pod kątem RJnO to już trochę mniej :) Za dużo wody, za mało lasu. No i płasko. Co do bazy nie mogę się wypowiadać bo wpadłem i wypadłem tylko. Wreszcie - jak to czasem pytają: "Przyjedziesz za rok?", i w sumie chyba tak, o ile będę miał wolny łykend rzecz jasna.

P.S. Bakteria zdechła, na drugi dzień czułem się już dużo lepiej :)

  • DST 121.00km
  • Teren 60.00km
  • Czas 08:20
  • VAVG 14.52km/h
  • VMAX 35.00km/h
  • Podjazdy 530m
  • Sprzęt Strada
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 lutego 2017 Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację

Rajd Liczyrzepy Winter Edition :)

Wracając z któregoś z jesiennych rajdów Jarek zaskoczył nas (na pewno mnie) informacją że chce w 2017 zrobić swoją imprezę. Uznaliśmy to za świetny pomysł :)  - bo blisko, bo na południu Polski, bo z dużymi szansami na górki i góry. Na deklaracje pomocy zareagował dziwnie, bo mówi że wolałby żebyśmy startowali :) No dobrze, mogę robić za frekwencję. Kto by pomyślał wtedy że pomoc jednak okaże się niezbędna, choć ostatecznie załapał się tylko Łukasz? W tzw. międzyczasie koncepcja powoli się krystalizowała, były różne pomysły na termin i dystans, i na wypełnienie wymogów regulaminu. Wreszcie wszystko jasne: imprezy są dwie, w tym jedna, majowa od razu z ambicjami - dwieście! Lokalizacje posadowione godnie, Wzgórza Niemczańsko-Strzelińskie na rozruch i Kocie Góry (Wzgórza Trzebnickie) na późną majówkę :) Wysoko to to może nie jest, ale zmęczyć się można i to na bogato.
Tak czy owak zapisuję się jak tylko startuje rejestracja, rezerwuję termin, i już spokojnie obserwuję niusy. Jest lekki niepokój - luty to luty, a chociaż Masakra '2016 na zawsze pozostanie w pamięci, to mało prawdopodobne wydaje się żeby ktokolwiek tęsknił za szybką powtórką ;) Na tydzień przed dzwonię do Łukasza zapytać o przejezdność - czy np. da radę objechać toto czymś klasy przełaja? Odpowiedź rozwiewa wątpliwości i nadzieje - nie bardzo, a trasa wymaga modyfikacji bo jemu (Łukaszowi) nie udało się objechać WŁASNEJ trasy BEZ szukania punktów w planowanym limicie. Konkretnie jego wynik to: +1,5h i -2PK :) Przypomina się cytat z klasyka: "lasciate ogni speranza voi ch'entrate". To, i nie tylko to, zaważyło na mojej aktywności w trakcie, ale o tym potem. Ostatnie dwa dni przed imprezą to nerwowe poszukiwania licznika i Garmina, które chyba gdzieś pomiędzy Sylwestrem a Liczyrzepą "straciły" się gdzieś w domu (oby). Wprawdzie mam zastępstwa, no ale - to chyba jeszcze nie czas żeby mi wszystko ginęło? (oby). Nieomal rzutem na taśmę sukces, licznik był w wewnętrznej kieszeni puchatki, tej grubszej, a 62-ka wcisnęła się w szczelinę pomiędzy stół a komputer. Wredna złośnica. W piątek mam masę czasu gdyż są badania okresowe, i pewnie dlatego wyjeżdżam dopiero sporo po osiemnastej. I to był błąd bo łapię śniegową zadymkę na jakichś wąskich lokalnych drogach, jadę więc bardzo ostrożnie, a i tak parę razy zarzuca mnie co nieco, czy też może testuję intensywnie ABS; jest niekomfortowo. Poza tym okazuje się że nawigacja Citroena nie rozróżnia ulic w Białym Kościele, w związku z czym przez miejscowość jadę na nosa i - jak zawsze gdy na końcu czeka piwo - trafiam do bazy bez pudła :) Potem skromnie inaugurujemy sezon :))
Wracając do aspektów sportowych, w styczniu podłapałem grypę, taką rzetelną aż do 39,7C. Ponieważ mrozy trzymały się krzepko i bez przerw właściwie, sumarycznie doznałem przerwy treningowej na dużą skalę, jako że przy -5 -10 zimna wyjście na trening po chorobie jest "średnim" pomysłem. Niedoleczona grypa może się mścić baardzo długo. Wszyscy wiedzą jak działa taka przerwa na kondycję, więc nie dziwota że na pierwszym wyjeździe za miasto na segmencie od krajowej trójki do Rynarcic (szyb wentylacyjny) zrobiłem swój najgorszy czas "ever". Wprawdzie przez te pozostałe półtora tygodnia do Liczyrzepy nakręciłem jakieś dwieście kilometrów w sumie może, ale w małych kawałkach i za wiele to mi nie dało. Jeśli więc to wszystko zebrać do kupy - kondycję, relację Łukasza z trasy, pogodę i doświadczenie z ostatnich dwóch lat gdy wielokrotnie założenie że zrobię całość nie było dobre :) - głos rozsądku przekonał mnie do skrócenia trasy. Nie czułem się dość silny na całość, liczyłem na miejsce w połowie stawki, jak dobrze pójdzie...
Rano o mało co nie zaspałem, na szczęście Łukasz obudził mnie z prośbą o przestawienie auta :) Szczęśliwie większość gadżetów miałem ogarniętych, wyrobiłem się więc jakoś razem z prysznicem i śniadaniem; na styk wprawdzie ale jednak. Najdłużej walczyłem z założeniem butów zimowych, strasznie ciasno wchodzą; są dość wygodne, ciepłe, ale zakładanie ich nawet z łyżką do butów to koszmar. Odprawa nie przyniosła jakichś przełomowych informacji - może poza wyjaśnieniem wykrzyżykowania najbardziej uczęszczanej drogi. Aha, limit czasowy wzrósł o godzinę, więc możemy się pałętać do osiemnastej. Mapy są w dobrym rozmiarze, tylko jeden arkusz A3, więc będzie tylko jedno przeskładanie na trasie. Jak w większości przypadków lekceważę dokładne planowanie trasy przy pomocy markera :) ustalam tylko kierunek (przeciwnie do ruchu wskazówek zegara), i że omijam dwójkę. No to hop na siodło i dajemy. Jest rześko. Od razu widać że łydka nie podaje, bo na asfalcie wyciągam trochę ponad dwie dychy tylko. Dojazd pod PK25 nie sprawia problemów nawigacyjnych, ale droga do PK przez jakiś zamknięty, ogrodzony teren nie rokuje, dookoła wzdłuż płotu wizualnie też nie, jadę więc dalej. I dobrze, bo jest tam niezła, szeroka i zamarznięta gruntówka którą sprawnie zaliczam punkt. Wystawia mi go stadko saren.

Okazuje się że moje ślady są pierwsze, WTF?? Czy wszyscy pojechali na wschód? Ale nie, wracając mijam chyba pięciu czy sześciu cyklistów, w tym prawie całą szeroko rozumianą czołówkę. Post factum ze śladów GPS wyjaśnia się że oni planowali trasę, gdy ja - wiadomo, nie bardzo ale do przodu. Kilometr dalej po asfalcie, lekko pod górkę, Daniel z Tomkiem łykają mnie bez problemu; potem inni. Żegnaj pierwsze miejsce. Na kolejny punkt PK5 wbijamy się stadnie, wespół-zespół, może poza Romkiem który wybrał się na szczyt porozglądać się po okolicy ;) Dalej na PK7 też tą samą trasą w już mocno rozciągniętym tramwaju, choć o ile wszyscy rozsądnie pojechali asfaltem w prawo, i dalej prosto na południe w kierunku punktu, to p. Tomasz musiał inaczej - szlakiem. Bardzo widokowo, dość komfortowo i łatwo, ale dalej. Strata nie była duża, ale jednak. Za to kolejny przelot do PK20 chyba nikomu nie wyszedł optymalnie - wszyscy pognali na południe i potem przez pole, po miękkim :) Chciałem polecieć prosto na zachód od punktu, i pewnie by było lepiej, ale na mapie droga się kończyła razem z lasem więc odpuściłem sobie. Dwudziestka była łatwa choć swoją drogą kto umieszcza skrzynkę pocztową na drzewie, na środku drogi polnej?... Odlot.

Grupa pognała dalej na dwójkę, a ja boczkiem, boczkiem, programowo na szesnastkę. Znów sarny mi punkt wystawiły, i znów byłem pierwszy ;) I znów kilometr dalej doszli mnie Daniel z Tomkiem. Deja vu?... O dziwo jakiś kawałek utrzymywałem się za nimi bez wypluwania płuc po kawałku, do czasu gdy Daniel stwierdził że szkoda tracić wysokość i zanurzyli się w las żeby później przebić się przez pole (miękkie jak sądzę) do wieży widokowej na pagórku. Ja wybrałem wariant komfortowy, lekko zakrążyłem od południa, ale po twardym za to. Jednak ich wariant był ciut szybszy, więc parę minut zyskali nade mną. Aha, kiedy Daniel mnie dogonił rzucił - dobrze że zostawiłeś tą dwójkę, dwudziestkę dwójkę też możesz sobie darować... W sumie nie myślałem jeszcze o tym, ale może to nie jest taki zły pomysł? Ale na razie szybki zjazd do asfaltu i wreszcie pierwszy kawałek z wiatrem, a nawet z górki. PK18 okazuje się być kępą olch raczej, nie brzózek, tym niemniej miejsce jest jednoznaczne, dodatkowo oznakowane śladami opon przez moich szybkich kolegów. Wracając do głównej drogi znów mijam Romka, chyba był zdziwiony trochę moim widokiem. Wyjaśniam kwestię dwójki i brzózek i dajemy w swoje strony. Przejazd do Starego Henrykowa to wciąż asfalt, dopiero zjazd do mostka na południe przywraca wiarę w istnienie dużych ilości błota. Eutrofizuję ;) rzeczkę na znak prawidłowej hydratacji organizmu - tym razem wlałem do camela 3x0,75 pomarańczowego O'shee (ale było zzzimne!), do tego termosik 0,7l z kawą. Jeżeli oprócz potu zostaje jeszcze coś do wysikania to znak że odwodnienie ci nie grozi. Odwodnienie to koszmar :) Nigdy się nie odwadniaj.
Po krótkiej chwili znów jestem na asfalcie i zjeżdżam ze sporej górki do Henrykowa. Kilka zakrętów i staję w lesie na skrzyżowaniu drogi z niezaznaczoną ale solidną, oszlakowaną alejką. Jako że kierunek wydawał się być dobry, a trasa prowadziła wzdłuż potoku przepływającego pod nasypem (?) prowadzącym wprost na punkt (grób) - jadę tam, i bez pudła wypycham się na pagórek z PK3. Jest pięknie, cicho, spokojnie, ciepło i słonecznie, więc korzystając z ławeczek robię przerwę na małe co nieco, czyli baton z kawusią. Jak to się teraz na to mówi - kofi brejk :)

Po ok. 10 minutach zbieram swoje cztery litery i chyżo (ha, ha) mknę dalej. W górę mapy do asfaltu, trochę na wschód, potem w prawo w tył i leśną gruntówką do skrzyżowania z którego pod górkę wyjeżdżam na grzbiet. Jakieś sto metrów przez las i PK19 zaliczone. Pod tę górkę wyprzedza mnie Krystian relacjonując przy okazji kolejną awarię sprzętową, czyli zerwany łańcuch. Dzień wcześniej "padła" mu obejma od mocowania lewej przerzutki i hamulca (XTR), tak że początku sezonu do szczęśliwych zaliczyć nie może. Przy okazji rzecz jasna wystawia mi lampion :), choć wiele na tym nie zarobiłem, dość łatwy był. Wracając mijamy się z D. i T. Następny punkt czyli PK6 nawigacyjnie to łatwizna, najpierw na północ mniej więcej do asfaltu, potem asfaltem do Nowiny i ostry zwrot przez wioskę, i dalej przed mostkiem za szlakiem niebieskim na grzbiecik, i wzdłuż niego łąkami pod wapiennik. Grząsko.

To chyba nie był wariant optymalny bo pod górę było dużo pchania. Może lepiej byłoby cisnąć do końca wsi i dalej? Jeszcze inaczej pojechali ściganci, przez pola bez zjeżdżania do Nowin, no ale nie wiem czy czasowo bym faktycznie coś tak zyskał. Strzelam że nie, no może minutę czy dwie? W przelocie znów widzę się z Romkiem :) i jadę dalej; pierwsza potencjalna trasa wzdłuż potoku, prowadząca najkrótszą drogą na PK10 wygląda błotniście, bardzo bardzo. No to asfaltem, kawałek pod górę, za zakrętem znajduję kolejnego kandydata - szlak (jakżeby inaczej) ścina spory łuk drogi, co więcej całkiem nieźle nadaje się do jazdy, za wyjątkiem kawałka może 100 metrów około potoku. Dalej poszło łatwo bo z górki, po dojechaniu do strumienia profilaktycznie pozdrawiam grzecznie grupkę piknikową - ognisko, kiełbaski, poubierani w mora, nie wiadomo czy szanują cyklistów?... Za przepustem skręcam za śladami kół wzdłuż brzegu, punkt jest blisko; w międzyczasie widzę na górce Daniela który nie przejmując się wiosną i drogami grzeje przez pole wprost na punkt. Jest chwilę po mnie, musi jeszcze przeskoczyć strumień. Pod górę znowu wyprzedzają mnie rzecz jasna, pytam go o to pole, a on mówi z pewnością w głosie że widział że to rzepak i że rzepak jest twardy :). Na drodze do PK21 doganiam ich na chwilę wybierając troszkę lepszy wariant przez kolejne miękkie pole. Więcej już ich nie spotkałem, następny punkt jest na szczycie szczytów, czyli Gromniku (390m n.p.m.) i wiedzie tam długa asfaltówa cały czas dość jednostajnie pod górę. I przy okazji pod wiatr. Na parking pod szczytem mamy trzy kilometry i 126 metrów przewyższenia, czyli średnio koło czterech procent. Do Daniela z Tomkiem jestem bez szans, do wielu innych pewnie zresztą też. Cały ten czas klnę (w duchu) tą górę - niby tylko trzysta metrów, a rzężę i rzężę. Dopiero na parkingu po tablicach widzę że gdzieś był błąd, bo jak wół pisze 340 m n.p.m. - a gdzie jeszcze szczyt? Okazuje się że dziewiątkę przecinało czerwone kółko od PK, i wydawało mi się tylko że to zero... Z parkingu zgodnie z najlepszymi milarskimi tradycjami wypycham się obok schodków dla pieszych prosto pod górę na kilka rat. Wyprzedzają mnie (piesi) (turyści) dość łatwo. Nie mam czasu na dłuższy odpoczynek, choć miejsce jest super, spadam więc na skróty do drogi i pociskam DH dalej. Na właściwych rozstajach troszkę źle skręcam a że nie chce mi się wracać, odbijam z buta pod kątem prostym w las i docieram do jakiejś ścieżki, która wprawdzie kawałek dalej ginie, ale jednocześnie zaczynają się pierwociny wąwozu który idealnie wyprowadza mnie na PK15. Chłopaki przede mną i za mną, jak później widziałem na śladach, skręcili we właściwą drogę, tyle że pomiędzy tą właściwą drogą a właściwym punktem wypasł im się punkt z trasy pieszej, który dość bezkrytycznie ;) odbili... Dalej był kawałek błotnisty, i tu doszedł mnie Romek (który to już raz?...). Kolejne dwa punkty zrobiliśmy razem, potem oczywiście mi odjechał. Pierwszy z nich to ruiny kościoła, bardzo malowniczo położone na wzgórzu, następny to skarpa za kamieniołomem.

Podjeżdżamy pierwszą dobrą drogą i widzimy szlaban z ostrzeżeniami "Teren prywatny", "Wstęp wzbroniony", "Niebezpieczeństwo" itd. Hmm... Ale Romek mówi że na odprawie coś było że można, no to przenosimy rowery dookoła szlabanu i suniemy betonką żmudnie pod górę. Przed serpentyną Romek znajduje i wybiera gruntówkę mocno pod górę ścinającą tą serpentynę, przy okazji na zewnątrz płotu. Patrzę - stromo - o nie, to nie dla mnie, nie teraz. Jadę przez kopalnię, przejeżdżam przez podwórko, między biurami, parkingami i inną infrastrukturą. Jest tylko pies, żadnych ludzi, i chyba jest (pies) tak zdumiony moim widokiem że nawet nie zaszczeka. W płocie na szczęście jest otwarta bramka, nie muszę więc szukać dziury. Widzę Romka, kawałek dalej jest punkt - PK17 wzięte. Ja łapię chwilę oddechu i w ten prosty sposób znów jestem sam :) Zostało sześć punktów, w miarę blisko siebie i niecałe trzy godziny; jest szansa, może moja taktyka na dziś nie była taka najgorsza? W sensie realności realizacji, nie wyniku. PK8 to w zasadzie luzik, wystarczyło trzymać się szlaku :) - wprawdzie ostatnie ~200 metrów go zlekceważyłem i pojechałem drogą, ale we właściwym miejscu pojawił się w zasięgu wzroku i już wiedziałem że trzeba było się trzymać znaków... Tutaj ostatni raz widzę Romka. Do PK14 jest przysłowiowy rzut beretem, ale czuję że kończy mi się paliwo i izo już nie oszuka organizmu. Na punkcie robię więc piknik, wciągam batona, pół czekolady, popijam gorącą kawą i jest trochę lepiej. Tym niemniej przesiedziałem kolejne dziesięć minut i może to właśnie zaważyło później? Wypycham się na kolejny grzbiecik, zjeżdżam stromo do lokalnego rowerowego highway'u północ-południe i cisnę ile zostało w łydkach w stronę PK1. Mijam grupkę pieszych, chyba z trasy rekreacyjnej, wzajemne pozdrówka, za nimi jest żmudny podjazd, 4,5% na kilometrze. Nie byłem pewien czy może nie będę tu wracał, byłoby szybko; póki co zjeżdżam ostro do pierwszych zabudowań i skręcam pod kątem prostym na dość miękką drogę do jedynki. Słupy nośne po dawnym hangarze widać z daleka. Obok jakaś pasieka i baraczki, ale to mięta, myślę i myślę i nie mogę wymyślić co tu robił hangar!!?? Trzeba będzie poszperać w historii. Ale tymczasem są zawody i trzeba się jeszcze trochę upodlić. Analiza mapy zmusza do porzucenia highway'a (chlip) i zjeżdżam w doliny. Niezaznaczona na mapie droga ściąga w dół mapy, potem kawałek asfaltem ale mały, i po chwili na zakręcie o 90 stopni zamiast skorzystać z kuszącego drogowskazu na Biały Kościół - "Ja podnoszę dumnie głowę I odjeżdżam na południe". Nieopodal przełęczy widzę z boku w lesie punkt, ale to na pewno pieszy, do rowerowego jeszcze daleko. Swoją drogą to fopa, żeby tak po prostu z drogi było widać? W kluczowym momencie wybieram złą drogę, co kosztowało mnie wyjątkowo niedrogo, bo raptem może dwieście metrów ekstra. Wracam do zauważonej wcześniej ścieżki i po chwili jestem przy PK24 nad rybnikiem :) Wydawałoby się że warto się cofnąć i ciąć tą testowaną dopiero co drogą na zachód, ale wewnętrzny sufler podpowiada - wędkarze to leniwy naród (sorry) i na pewno nie przedzierają się nad swój zbiornik wodny pieszo ścieżkami wśród krzaczorów. Muszą tu mieć drogę :) I w rzeczy samej była, solidna, twarda, elegancka. Po kilku minutach jestem na asfalcie. I tu najbardziej ważki błąd tego dnia: zamiast zgodnie z najlepszymi tradycjami bezczelnie ciąć żółtym szlakiem zachciało mi się objeżdżać kopalnię. Przebijam się przez jakieś zabłocone rozjeżdżone drogi, psy szczekają i mnie gonią, lekko holendruję w mniej więcej dobrym kierunku. Ostatecznie dojeżdżam do właściwej drogi, ale po kilkuset metrach nerwowo skręcam za wcześnie we wspomniany żółty szlak i bezsensownie wracam niemalże do asfaltu który opuściłem piętnaście minut wcześniej... Dokładny ogląd mapy przez lupę ;) ujawnia smutną prawdę, to jeszcze nie tu, nie było tych zabudowań vis-a-vis wyrobiska z punktem... Jadę szlakiem, skręcam za nim pokornie pod górę i - voila - jest.

Nie ma czasu już na roztrząsanie co i jak, dociskam pedały i grzeję do asfaltu. Na skraju lasu jest pierwszy z ostatnich kilku punktów decyzyjnych :) Jest czterdzieści dwie minuty przed deadline a org Łukasz nie wziął pod uwagę moich sugestii żeby wzorem imprez Danielowych opłacało się spóźnić choćby do godziny. To naprawdę takie dziwne że ktoś może chcieć pojeździć w tak pięknym terenie trochę dłużej?! W każdym razie spóźnienie nie wchodzi w rachubę, jest totalnie nieopłacalne. Na tym skraju lasu odchodzi na południe najkrótsza droga na PK4, ale wygląda bardzo błotniście i rezygnuję z tej opcji. 1,5 km dalej mam punkt decyzyjny numer dwa - deadline za 38 minut, w prawo kilometr do mety, w lewo trzy do PK. Z tych trzech jest 1,5 asfaltu, 0,7 solidnej gruntówki i osiemset metrów nie-wiadomo-jakiej-drogi-polnej. Przejeżdżam te dwa pierwsze kawałki, to nie jest niebezpieczne :) i staję na ostatnim tego dnia PD (punkt decyzyjny). PK niemalże widać, ale prowadzi do niego słaba jakościowo droga, w dodatku zauważalnie pod górę, a zostało mi raptem 29 minut. "Mało casu, kruca bomba, mało casu". Rozsądek mówi że ryzyko jest duże a można wiele stracić. Zawracam więc i ostatecznie jestem na mecie trzynaście minut przed terminem bez trzech PK - dwóch programowo i jednego z rozsądku (nie wierzę że to zrobiłem, miało być fuuuuuuun!!). Sorry guys (& girls too), zawiodłem ;) Gdyby nie ten brak zaufania do żółtego szlaku... Gdyby nie przerwy bufetowe... Gdyby, gdyby. Eee tam, i tak było super, a ten jeden punkt może dałby mi jedno oczko w górę, a przecież jeszcze długie lata (oby) różnica pomiędzy piątym a szóstym miejscem nie będzie mi snu z powiek spędzała. Bo ostatecznie jestem szósty, zawodnik przede mną miał jeden punkt więcej, pierwsza czwórka miała komplet więc tego dnia byli poza zasięgiem.
Jak się okazało całkiem spora grupka dobrych orientalistów nabrała się na ten fake PK 15, zanosiło się na samotne zwycięstwo Krystiana jako jedynego z kompletem PRAWDZIWYCH punktów, ale po konsultacjach i negocjacjach krakowskim targiem ustalono za niego karę czasową 6 minut, w efekcie czego cała trójka - Krystian, Damian i Tomek (nie ja) stanęła na pudle na pierwszym miejscu. Albowiem D. i T. (nie ja) przyjechali te sześć minut przed Krystianem więc sumarycznie wyszło im na zero. Tylko Romkowi nie zrobiło to żadnej różnicy - jak był czwarty, tak jest czwarty, ale przynajmniej z kompletem :)
Potem było standardowo, prysznic (ja i rower), pyszne papu, pyszne piwo, posiady do późna. Kto był wie, kto nie był niech żałuje.
Statystycznie według Garmina: 9h41min. z czego 8h43min. ruchu, dystans 93,8 km, średnia ruchu 10,8 km/h, suma podjazdów ~1,5 km, zebrane 22 na 25 możliwych PK. Szacowałem dojazd do brakujących mi PK i wyszło że całość zajęłaby mi ~104 km czyli tak jak sugerował org Łukasz w wariancie optymalnym.
Co do samej imprezy to klobouk dolů chłopaki i dziewczyny. Jak na debiut w PPM to gratulować. Jakieś tam uwagi przekazywałem Łukaszowi, niekoniecznie się z nimi zgadza :) ale ziarno zostało posiane; zresztą część z tego i tak miała się pojawić w edycji wiosennej.
No to widzimy się z niektórymi za niecałe trzy tygodnie - na skróconej Róży Wiatrów. I to by było na tyle.


  • DST 94.00km
  • Czas 09:47
  • VAVG 9.61km/h
  • Sprzęt KTM
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 17 grudnia 2016 Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację

Nocna Masakra 2016

Nocna Masakra 2016
Do Masakry mam duży sentyment, chociaż ta była dopiero moją trzecią, i to jest w ogóle pierwsza (i póki co jedyna) impreza na orientację w której startowałem trzykrotnie. Albowiem to właśnie dwa lata temu w Kaliszu Pomorskim zaczęła się moja kariera orientalisty. Wprawdzie stawianie Danielowych imprez w roli startera nie wygląda na dobry pomysł, ale Masakra jakimś cudem mnie akurat zachęciła i zapewne dlatego jest (i będzie) dla mnie obowiązkowym terminem w kalendarzu.
Dla nie znających tematu – Nocna Masakra odbywa się w grudniową noc około tygodnia przed Wigilią, rowerowo na dystansie 200 lub 100 kilometrów, w limicie czasowym 15 (i 10 na setce od tego roku) godzin. Charakterystycznego smaczku nadają jej mapy w skali 1:100000 o dość podłej aktualności i zmyślnie (żeby nie powiedzieć wrednie) poukrywane w terenie punkty kontrolne ;-) Zresztą o skali trudności najlepiej chyba świadczy fakt że do zeszłego roku nikomu na dłuższej trasie kompletu punktów zebrać się nie udało.
Generalnie mamy dwie szkoły „zaliczania” rowerowych imprez na orientację. Tradycyjna, oblężnicza, z zakładaniem bazy w bazie odpowiednio (dzień) wcześniej i druga – w stylu alpejskim (teraz bardziej modne jest określenie Fast&Light), gdy przyjeżdża się tuż przed startem i wraca zaraz po. Tradycyjny podział przebiega po kryterium odległości i my – Dolny i Górny Śląsk plus Małopolska :-) preferujemy wariant pierwszy, jako że na większość rajdów mamy daleko i przeważnie trzeba by było startować z domu w środku nocy żeby na przyzwoitą godzinę przed, na start zdążyć. Tambylcy, z dojazdami rzędu godziny najczęściej hołdują F&L, ale trzeba uczciwie przyznać że odległość nie jest tu jedynym kryterium i na to kiedy kto przyjeżdża ma jeszcze wpływ wiele innych rzeczy. Dla nas na przykład nie bez znaczenia jest możliwość posiedzenia dłużej i pogadania o tych wszystkich ważnych i nieważnych sprawach które się wydarzyły lub nie od ostatniego razu ;-) I tak właśnie zrobiliśmy i w tym roku, korzystając z pojemnego Romkowego busa zgarniającego nas po kolei z Tych, Wrocka i Lubina zajechaliśmy około dwudziestej do bazy w Sławoborzu, znajdującej się w „Zespole Placówek Specjalnych” (nazwa bardzo a’propos) i zainstalowaliśmy się w niewielkiej salce „kominkowej” zarezerwowanej dla cyklistów. Na miejscu był już Wiki który tradycyjnie nabił już sobie przed imprezą trochę kilometrów na licznik (i nowych gmin zapewne do kolekcji).
Pominę może aspekty pozasportowe i gorączkę przedstartową, każdy ma swoje procedury, ale co fajne w wyniku wieczornego spaceru został odkryty mały bar z pysznym i niedrogim jedzeniem, co rozwiązało automatycznie problem sobotniego obiadu. Generalnie większość próbowała się wyspać trochę na zapas, mi się chyba udało gdyż jakąś niedużą senność poczułem dopiero nad ranem, i to na krótko, ale może nie uprzedzajmy wypadków. Jakieś dwie godziny przed startem podjechaliśmy jeszcze na ten obiad – na pierwsze poszła porcja ziemniaczków z gulaszem z żołądków i surówkami z buraczków i ogórków kiszonych, na drugie to samo, ale z dewolajem :-). Pycha. Cena porcji to DYCHA; tak że jak ktoś będzie w Sławoborzu to polecam Bar (Pub?) Przy Przystanku, niedaleko od ronda w centrum w kierunku na Świdwin.
Na odprawie Daniel przekazał nam dwie radosne nowiny. Pierwszą od siebie że w lesie jest rzeźnia, drugą od Lasów Państwowych, w pewnym sensie powiązaną, że w lesie możemy wszyscy zginąć ;-) Poza tym start opóźnił się o czterdzieści minut, ale bardziej obchodziło mnie nie zaliczanie „moich” testowych punktów kontrolnych na stronie internetowej z wynikami live. Daniel powiedział żeby się nie przejmować, że w wolnej chwili naprawi ten błąd (powstały zresztą z mojej winy, podałem przy rejestracji niewłaściwy numer telefonu) i faktycznie naprawił, choć dopiero w środku nocy jakoś. W tym roku apka zyskała możliwość „odbijania” punktu przez NFC i jest to bardzo wygodna funkcja zwłaszcza w czasie deszczu.
Nareszcie start, wybieram wariant na północ i zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jest rześko ok. -3 czy -4 stopnie więc ruszam z kopyta, co w praktyce oznacza że większość mnie wyprzedza. Skręcam dobrze, ale już kilometr dalej wybieram złą drogę i zaczyna się ta rzeźnia… Drogi błotniste rozjeżdżone przez ciężki sprzęt i zamarznięte na kość, dodatkowo zasypane wyciętym drzewem od gałęzi po pnie implikują zmianę napędu na „pchamy”. Kiedy w końcu przepycham się do jakiejś rozsądnej drogi spotykam najpierw Wojtka a kawałek dalej, już na nasypie po nie istniejącej linii kolejowej stadko piechurów i wspólnie bez problemu osiągamy PK10 położony pod pięknym wiaduktem. Początkowo po nasypie pcham, ale biegacze wjeżdżają mi na ambicję, więc wskakuję na siodełko i dłuższą chwilę wytrząsam swoje cztery litery. O dziwo czas mam mocno zbliżony do większości, co chwila ktoś przybiega, przyjeżdża, jest tłoczno. W kolejnym ruchu planuję zrobić tryplet PK4,5 i 2, niezłymi drogami dojeżdżam do Podwilcza, kawałek dalej wybieram drogę przez pole która dość szybko znika i przebijam się przez orane zamarznięte po wierzchu pole – oj nie ostatni raz tej nocy – do lasu, gdzie łapię jakieś przejezdne drogi i dobijam z niewielką stratą do większej grupy do czwórki, po drodze marnując parę minut na pierwszy strumień, nie zwracając uwagi na jego mizerny wymiar w żadnym razie nie dający szans na młyn. Dalej było najpierw łatwo, na rozstajach spotykam Romka, wymieniamy parę uprzejmości i informacji, łoję pod górę i – początki mam zawsze trudne – zaczynam czesać las o jakieś trzysta metrów za wcześnie. To duży błąd i nie wiem z czego wynika, faktem jest że niezależnie ode mnie jeszcze ładnych parę osób włazi na ten sam wierzchołek i czeszą to samo nie wierząc w moje informacje że ani na tym, ani na sąsiednim wierzchołku punktu nie ma :-) Ponieważ wiem że często nie doszacowuję odległości próbuję jechać dalej, i za te 300m znajduję solidną drogę na przełęcz z której bezproblemowo już zdobywam piątkę. W sumie było tanio bo zmarnowałem raptem siedemnaście minut, co jak na Masakrę niewiele znaczy. Dwójka to w zasadzie bez historii jeśli pominąć paręset metrów oranego, po dojechaniu na jakieś sto metrów punkt wystawił mi biegacz rozmyślający nad następnym etapem – niektóre punkty były wspólne dla obu rodzajów sił zbrojnych – czyli piechoty i zmotoryzowanych ;-) Dla odmiany przelot na ósemkę i sama ósemka przyniosły ze sobą dużo więcej emocji. Po pierwsze to trochę niefrasobliwie pomykałem przez las „mniej więcej” na południe korzystając z dość gęstej nie zaznaczonej na mapie sieci dróg leśnych i polnych. Więc wariant wyszedł mało optymalny; po drugie pojawił się przedsmak późniejszego koszmaru, a mianowicie zrobiło się ślisko. Najpierw dość bezpiecznie bo w postaci wygładzonego przez wodę i zamarzniętego piaseczku na polnej drodze przez orane – można było na to orane zjechać i jechać, potem trochę gorzej bo po glazurowanych betonowych płytach, ale i tu pas pomiędzy był jeszcze znośny bo z odrobiną trawy. Ostatecznie przebiłem się przez las do asfaltu, kawałeczek dalej znów zjechałem w las i w miarę bezstresowo osiągnąłem okolice ósemki. I znów miałem trochę szczęścia, gdyż po zmarnowaniu dziesięciu minut na szwendanie się po jakimś grzbieciku nadjechało dwoje rowerzystów którzy mieli informacje (nie wiem skąd) że Daniel źle wrysował punkt, że dwudziestu wspaniałych czesało tu okolicę przez godzinę i z ostatecznych konsultacji przez telefon z Danielem wynikło że trzeba przesunąć się pięćset metrów na wschód. Minimalnie odwdzięczyłem się znalezieniem punktu – ja poszedłem trochę w lewo, oni bardziej w prawo i moja koncepcja była lepsza. Potem był dobry przelot 2,5km do przejazdu kolejowego, i na tym w zasadzie szybka jazda tej nocy się zakończyła… Od dłuższego czasu padała z mgły/chmury mżawka i – siadała sobie pod postacią lodu na wszystkim. Na asfalcie w stronę Dąbrowy szybko okazało się że przyczepność spadła praktycznie do zera, na leśno-polnej drodze na Modrzewiec wyszło że nie tylko na asfalcie :-) To takie dziwne uczucie gdy po jakimś nerwowym ruchu kierownicą czy najechaniu na jakiś kamień alboco nagle rower w ułamku sekundy znika spod ciebie i doświadczasz na chwilę spadania swobodnego. Jazda zamienia się szybko w rozpaczliwe szukanie poboczy, trawki, przyczepności pomiędzy lodzikiem a zmrożonymi koleinami, kamieniami i innymi zawalidrogami. W Modrzewcu niebacznie zmieniam potwornie śliski asfalt na dwa razy gorszy chodnik z polbruku, co kończy się bolesnym stłuczeniem kości ogonowej, szczęśliwie złagodzonym przez plecak. Wreszcie dojeżdżam do Lipia ze strachem patrząc na rzadkie na szczęście samochody – gdyby taki wpadł w poślizg w złym miejscu to po mnie, nie ucieknę. Ponieważ nie sprawdziłem wcześniej lokalizacji hoteliku sonduję na jakieś 150m kierunek północny, potem dzwonię do Daniela który wskazuje mi właściwą lokalizację. Zawracając mija mnie karetka z włączonym kogutem… W hoteliku jest bez mała połowa rowerzystów i dowiaduję się że właśnie ona (karetka) zabrała Jarka który pechowo podczas upadku złamał nogę, w oparciu o korbę własnego roweru. Chłopaki podejrzewali otwarte złamanie z uwagi na sporą ilość krwi, szczęśliwie okazało się później że to „tylko” blat mu podziurawił skórę. Siedzimy tam długo, czekając na jakieś info ze szpitala, opychając się w międzyczasie pyszną grochówką, ciastkami, kawą i herbatą. Jednocześnie internet gotuje się od odpytywania meteo.pl o pogodę. Niestety prognozowana wcześniej w miarę szybka zwyżka temperatury odchodzi w niepamięć i już wiadomo że odwilż szybko nie nadejdzie. Część z kolegów postanawia tam zdaje się odpuścić i jakoś w miarę bezpiecznie wycofać się do bazy. Ja po około trzech kwadransach zaczynam o dziwo marznąć, więc biorę mapę i żeby się rozruszać idę z buta na dziewiątkę – to tylko trochę ponad kilometr w jedną stronę, więc robię to w niecałe pół godziny i jest to mniej więcej tyle samo ile zeszło sporej grupce rowerzystów na kołach którzy też zdecydowali się ruszyć :-) Po powrocie i kolejnej półgodzinie czekania wiadomo już że sportu więcej tej nocy raczej nie będzie, jednak startujemy ostatecznie dalej z nadzieją zrobienia jeszcze paru punktów. Tylko co wyjechałem poza Lipie gdy nagle dzwoni telefon. Zjeżdżam bezpiecznie w trawę i patrzę kto zacz – godzina już wpół pierwszej; a to znajomy pyta się co porabiam… :-) bo niby miałem jechać, ale żadne punkty na live stronce z wynikami się u mnie nie pokazują, więc pewnie zrezygnowałem czy coś w tym rodzaju. Pogadaliśmy dłuższą chwilę i to było nawet przyjemne – że jest gdzieś tam normalny świat gdzie ludzie najzwyczajniej w świecie w sobotę wieczór imprezują z przyjaciółmi, i nawet pomyślą trochę o tych którzy mają mniej komfortowo, czyli o mnie. Kolejna wieś na trasie zweryfikowała moje fałszywe przekonanie że bardziej ślisko już się nie da… Otóż da się – na kocich łbach to nawet na nogach trudno ustać, a na kołach a-b-s-o-l-u-t-n-i-e jechać się nie da. Dobrze że to tylko przez wieś, i przez pola było już „normalnie” ślisko. Na PK20 znalezienie początku nasypu zajęło mi dziesięć minut, w międzyczasie akurat nadjechali Grześ z Łukaszem i mogłem im go wystawić, choć nie bardzo chcieli wierzyć jak im wołałem żeby przez las na moją czołówkę się kierować :-) Oni pojechali potem zdaje się z powrotem i na Świdwin, ja poleciałem dalej na południe na dwunastkę. Za Cieszeniewem trafiłem na fantastyczny kawałek nie zamarzniętej twardej piaszczystej drogi; przyczepność była bajeczna – tyle że długo to nie trwało i nagle zaliczyłem epicką glebę na dużej prędkości, na szczęście bez większych konsekwencji. Dalszy kawałek od Kluczkowa dla odmiany był bardziej koleinowy co wcale nie jest wiele lepsze od ślizgawicy, bo potencjalny upadek może być bardziej bolesny. Punkt był dość łatwy, przelot w stronę osiemnastki o dziwo też. Sam punkt poszedł mi dużo gorzej, od zjazdu z asfaltu do znalezienia punktu zeszło mi czterdzieści minut, powrót na asfalt kolejne dwadzieścia. Nawet nie chce mi się specjalnie roztrząsać dlaczego – ot, nad ranem zaczynają się pojawiać wielbłądy. Potem w przebłysku geniuszu zrezygnowałem z planowanej większej pętli 14-11-6-3 albo 1 i pojechałem na PK21, który mimo wybrania złej drogi (nie zwróciłem uwagi że wprawdzie idzie na północ ale jednak trochę ku zachodowi), po którymś z kolei spacerze po oranym znalazłem w miarę łatwo. Wreszcie nadeszło ukoronowanie mojej nierównej walki z pogodą, terenem i własną indolencją: PK3. W mniej więcej połowie sympatycznego przelotu spodziewana droga na północ skrajem lasu wyparowała i musiałem zakrążyć. Wybrałem wariant w lewo na Lekowo. Planowałem objechać go (punkt) lekko na zachód i zaatakować równoleżnikowo – zresztą jak się później okazało tą samą drogą atakowali go Grześ z Łukaszem jakieś dziesięć minut wcześniej. Tyle że oni znaleźli go szybko, a ja znów nie doszacowałem odległość i zleciało mi sporo ponad pół godziny zanim trafiłem na podwójnego grubego świerka. W tzw. międzyczasie nastał dzień :-) Rzut oka na zegarek – orzeszku… – ósma zero dwa, osiem minut do terminu. Żeby zdobywanie tego punktu miało sens i dało jakiś zysk nie mogłem się spóźnić więcej niż 29 minut, a miałem jeszcze dziesięć kilometrów do bazy, z czego dwa przez słabo przejezdny las (już błoto, koleiny, wyrąb, pod górkę). Jeszcze na wjeździe na asfalt zaliczam ostatnią solidną lodową glebę tego dnia, na szczęście końcówka była lekko z górki i odbiłem punkt META na trzy minuty przed deadline :-) Uff…
Wracając zmienialiśmy się po kolei za kierownicą, Romek większość trasy przespał bo ma chyba najdalej a godzinna drzemka w bazie przecież wiele nie daje. Lewy bark boli mnie do dzisiaj, kość ogonowa też się odzywa, Jarka ostatecznie zabraliśmy z Koszalina ze szpitala do domu, do Wrocławia gdzie bodaj we wtorek go operowali – śruba i jakiś kawałek blachy – według wypisu było to w miarę proste złamanie więc jest szansa że na wiosnę wróci na trasy. Myślę że ta Masakra przejdzie do historii jako „prawdziwa” masakra.
Aha, najlepsza trójka zgarnęła po dwanaście punktów z dwudziestu jeden, kolejnych siedmiu po jedenaście, w tym i ja, co dało mi dziesiąte miejsce. IMO dość wysoko jak na moje możliwości, tym razem miałem mniej pecha od innych :-)


  • DST 116.00km
  • Teren 116.00km
  • Czas 15:27
  • VAVG 7.51km/h
  • VMAX 44.00km/h
  • Temperatura -3.0°C
  • Podjazdy 1255m
  • Sprzęt KTM
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl