Informacje

  • Wszystkie kilometry: 428.00 km
  • Km w terenie: 246.00 km (57.48%)
  • Czas na rowerze: 1d 22h 34m
  • Prędkość średnia: 9.19 km/h
  • Suma w górę: 3962 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Fagetus.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Sobota, 25 lutego 2017 Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację

Rajd Liczyrzepy Winter Edition :)

Wracając z któregoś z jesiennych rajdów Jarek zaskoczył nas (na pewno mnie) informacją że chce w 2017 zrobić swoją imprezę. Uznaliśmy to za świetny pomysł :)  - bo blisko, bo na południu Polski, bo z dużymi szansami na górki i góry. Na deklaracje pomocy zareagował dziwnie, bo mówi że wolałby żebyśmy startowali :) No dobrze, mogę robić za frekwencję. Kto by pomyślał wtedy że pomoc jednak okaże się niezbędna, choć ostatecznie załapał się tylko Łukasz? W tzw. międzyczasie koncepcja powoli się krystalizowała, były różne pomysły na termin i dystans, i na wypełnienie wymogów regulaminu. Wreszcie wszystko jasne: imprezy są dwie, w tym jedna, majowa od razu z ambicjami - dwieście! Lokalizacje posadowione godnie, Wzgórza Niemczańsko-Strzelińskie na rozruch i Kocie Góry (Wzgórza Trzebnickie) na późną majówkę :) Wysoko to to może nie jest, ale zmęczyć się można i to na bogato.
Tak czy owak zapisuję się jak tylko startuje rejestracja, rezerwuję termin, i już spokojnie obserwuję niusy. Jest lekki niepokój - luty to luty, a chociaż Masakra '2016 na zawsze pozostanie w pamięci, to mało prawdopodobne wydaje się żeby ktokolwiek tęsknił za szybką powtórką ;) Na tydzień przed dzwonię do Łukasza zapytać o przejezdność - czy np. da radę objechać toto czymś klasy przełaja? Odpowiedź rozwiewa wątpliwości i nadzieje - nie bardzo, a trasa wymaga modyfikacji bo jemu (Łukaszowi) nie udało się objechać WŁASNEJ trasy BEZ szukania punktów w planowanym limicie. Konkretnie jego wynik to: +1,5h i -2PK :) Przypomina się cytat z klasyka: "lasciate ogni speranza voi ch'entrate". To, i nie tylko to, zaważyło na mojej aktywności w trakcie, ale o tym potem. Ostatnie dwa dni przed imprezą to nerwowe poszukiwania licznika i Garmina, które chyba gdzieś pomiędzy Sylwestrem a Liczyrzepą "straciły" się gdzieś w domu (oby). Wprawdzie mam zastępstwa, no ale - to chyba jeszcze nie czas żeby mi wszystko ginęło? (oby). Nieomal rzutem na taśmę sukces, licznik był w wewnętrznej kieszeni puchatki, tej grubszej, a 62-ka wcisnęła się w szczelinę pomiędzy stół a komputer. Wredna złośnica. W piątek mam masę czasu gdyż są badania okresowe, i pewnie dlatego wyjeżdżam dopiero sporo po osiemnastej. I to był błąd bo łapię śniegową zadymkę na jakichś wąskich lokalnych drogach, jadę więc bardzo ostrożnie, a i tak parę razy zarzuca mnie co nieco, czy też może testuję intensywnie ABS; jest niekomfortowo. Poza tym okazuje się że nawigacja Citroena nie rozróżnia ulic w Białym Kościele, w związku z czym przez miejscowość jadę na nosa i - jak zawsze gdy na końcu czeka piwo - trafiam do bazy bez pudła :) Potem skromnie inaugurujemy sezon :))
Wracając do aspektów sportowych, w styczniu podłapałem grypę, taką rzetelną aż do 39,7C. Ponieważ mrozy trzymały się krzepko i bez przerw właściwie, sumarycznie doznałem przerwy treningowej na dużą skalę, jako że przy -5 -10 zimna wyjście na trening po chorobie jest "średnim" pomysłem. Niedoleczona grypa może się mścić baardzo długo. Wszyscy wiedzą jak działa taka przerwa na kondycję, więc nie dziwota że na pierwszym wyjeździe za miasto na segmencie od krajowej trójki do Rynarcic (szyb wentylacyjny) zrobiłem swój najgorszy czas "ever". Wprawdzie przez te pozostałe półtora tygodnia do Liczyrzepy nakręciłem jakieś dwieście kilometrów w sumie może, ale w małych kawałkach i za wiele to mi nie dało. Jeśli więc to wszystko zebrać do kupy - kondycję, relację Łukasza z trasy, pogodę i doświadczenie z ostatnich dwóch lat gdy wielokrotnie założenie że zrobię całość nie było dobre :) - głos rozsądku przekonał mnie do skrócenia trasy. Nie czułem się dość silny na całość, liczyłem na miejsce w połowie stawki, jak dobrze pójdzie...
Rano o mało co nie zaspałem, na szczęście Łukasz obudził mnie z prośbą o przestawienie auta :) Szczęśliwie większość gadżetów miałem ogarniętych, wyrobiłem się więc jakoś razem z prysznicem i śniadaniem; na styk wprawdzie ale jednak. Najdłużej walczyłem z założeniem butów zimowych, strasznie ciasno wchodzą; są dość wygodne, ciepłe, ale zakładanie ich nawet z łyżką do butów to koszmar. Odprawa nie przyniosła jakichś przełomowych informacji - może poza wyjaśnieniem wykrzyżykowania najbardziej uczęszczanej drogi. Aha, limit czasowy wzrósł o godzinę, więc możemy się pałętać do osiemnastej. Mapy są w dobrym rozmiarze, tylko jeden arkusz A3, więc będzie tylko jedno przeskładanie na trasie. Jak w większości przypadków lekceważę dokładne planowanie trasy przy pomocy markera :) ustalam tylko kierunek (przeciwnie do ruchu wskazówek zegara), i że omijam dwójkę. No to hop na siodło i dajemy. Jest rześko. Od razu widać że łydka nie podaje, bo na asfalcie wyciągam trochę ponad dwie dychy tylko. Dojazd pod PK25 nie sprawia problemów nawigacyjnych, ale droga do PK przez jakiś zamknięty, ogrodzony teren nie rokuje, dookoła wzdłuż płotu wizualnie też nie, jadę więc dalej. I dobrze, bo jest tam niezła, szeroka i zamarznięta gruntówka którą sprawnie zaliczam punkt. Wystawia mi go stadko saren.

Okazuje się że moje ślady są pierwsze, WTF?? Czy wszyscy pojechali na wschód? Ale nie, wracając mijam chyba pięciu czy sześciu cyklistów, w tym prawie całą szeroko rozumianą czołówkę. Post factum ze śladów GPS wyjaśnia się że oni planowali trasę, gdy ja - wiadomo, nie bardzo ale do przodu. Kilometr dalej po asfalcie, lekko pod górkę, Daniel z Tomkiem łykają mnie bez problemu; potem inni. Żegnaj pierwsze miejsce. Na kolejny punkt PK5 wbijamy się stadnie, wespół-zespół, może poza Romkiem który wybrał się na szczyt porozglądać się po okolicy ;) Dalej na PK7 też tą samą trasą w już mocno rozciągniętym tramwaju, choć o ile wszyscy rozsądnie pojechali asfaltem w prawo, i dalej prosto na południe w kierunku punktu, to p. Tomasz musiał inaczej - szlakiem. Bardzo widokowo, dość komfortowo i łatwo, ale dalej. Strata nie była duża, ale jednak. Za to kolejny przelot do PK20 chyba nikomu nie wyszedł optymalnie - wszyscy pognali na południe i potem przez pole, po miękkim :) Chciałem polecieć prosto na zachód od punktu, i pewnie by było lepiej, ale na mapie droga się kończyła razem z lasem więc odpuściłem sobie. Dwudziestka była łatwa choć swoją drogą kto umieszcza skrzynkę pocztową na drzewie, na środku drogi polnej?... Odlot.

Grupa pognała dalej na dwójkę, a ja boczkiem, boczkiem, programowo na szesnastkę. Znów sarny mi punkt wystawiły, i znów byłem pierwszy ;) I znów kilometr dalej doszli mnie Daniel z Tomkiem. Deja vu?... O dziwo jakiś kawałek utrzymywałem się za nimi bez wypluwania płuc po kawałku, do czasu gdy Daniel stwierdził że szkoda tracić wysokość i zanurzyli się w las żeby później przebić się przez pole (miękkie jak sądzę) do wieży widokowej na pagórku. Ja wybrałem wariant komfortowy, lekko zakrążyłem od południa, ale po twardym za to. Jednak ich wariant był ciut szybszy, więc parę minut zyskali nade mną. Aha, kiedy Daniel mnie dogonił rzucił - dobrze że zostawiłeś tą dwójkę, dwudziestkę dwójkę też możesz sobie darować... W sumie nie myślałem jeszcze o tym, ale może to nie jest taki zły pomysł? Ale na razie szybki zjazd do asfaltu i wreszcie pierwszy kawałek z wiatrem, a nawet z górki. PK18 okazuje się być kępą olch raczej, nie brzózek, tym niemniej miejsce jest jednoznaczne, dodatkowo oznakowane śladami opon przez moich szybkich kolegów. Wracając do głównej drogi znów mijam Romka, chyba był zdziwiony trochę moim widokiem. Wyjaśniam kwestię dwójki i brzózek i dajemy w swoje strony. Przejazd do Starego Henrykowa to wciąż asfalt, dopiero zjazd do mostka na południe przywraca wiarę w istnienie dużych ilości błota. Eutrofizuję ;) rzeczkę na znak prawidłowej hydratacji organizmu - tym razem wlałem do camela 3x0,75 pomarańczowego O'shee (ale było zzzimne!), do tego termosik 0,7l z kawą. Jeżeli oprócz potu zostaje jeszcze coś do wysikania to znak że odwodnienie ci nie grozi. Odwodnienie to koszmar :) Nigdy się nie odwadniaj.
Po krótkiej chwili znów jestem na asfalcie i zjeżdżam ze sporej górki do Henrykowa. Kilka zakrętów i staję w lesie na skrzyżowaniu drogi z niezaznaczoną ale solidną, oszlakowaną alejką. Jako że kierunek wydawał się być dobry, a trasa prowadziła wzdłuż potoku przepływającego pod nasypem (?) prowadzącym wprost na punkt (grób) - jadę tam, i bez pudła wypycham się na pagórek z PK3. Jest pięknie, cicho, spokojnie, ciepło i słonecznie, więc korzystając z ławeczek robię przerwę na małe co nieco, czyli baton z kawusią. Jak to się teraz na to mówi - kofi brejk :)

Po ok. 10 minutach zbieram swoje cztery litery i chyżo (ha, ha) mknę dalej. W górę mapy do asfaltu, trochę na wschód, potem w prawo w tył i leśną gruntówką do skrzyżowania z którego pod górkę wyjeżdżam na grzbiet. Jakieś sto metrów przez las i PK19 zaliczone. Pod tę górkę wyprzedza mnie Krystian relacjonując przy okazji kolejną awarię sprzętową, czyli zerwany łańcuch. Dzień wcześniej "padła" mu obejma od mocowania lewej przerzutki i hamulca (XTR), tak że początku sezonu do szczęśliwych zaliczyć nie może. Przy okazji rzecz jasna wystawia mi lampion :), choć wiele na tym nie zarobiłem, dość łatwy był. Wracając mijamy się z D. i T. Następny punkt czyli PK6 nawigacyjnie to łatwizna, najpierw na północ mniej więcej do asfaltu, potem asfaltem do Nowiny i ostry zwrot przez wioskę, i dalej przed mostkiem za szlakiem niebieskim na grzbiecik, i wzdłuż niego łąkami pod wapiennik. Grząsko.

To chyba nie był wariant optymalny bo pod górę było dużo pchania. Może lepiej byłoby cisnąć do końca wsi i dalej? Jeszcze inaczej pojechali ściganci, przez pola bez zjeżdżania do Nowin, no ale nie wiem czy czasowo bym faktycznie coś tak zyskał. Strzelam że nie, no może minutę czy dwie? W przelocie znów widzę się z Romkiem :) i jadę dalej; pierwsza potencjalna trasa wzdłuż potoku, prowadząca najkrótszą drogą na PK10 wygląda błotniście, bardzo bardzo. No to asfaltem, kawałek pod górę, za zakrętem znajduję kolejnego kandydata - szlak (jakżeby inaczej) ścina spory łuk drogi, co więcej całkiem nieźle nadaje się do jazdy, za wyjątkiem kawałka może 100 metrów około potoku. Dalej poszło łatwo bo z górki, po dojechaniu do strumienia profilaktycznie pozdrawiam grzecznie grupkę piknikową - ognisko, kiełbaski, poubierani w mora, nie wiadomo czy szanują cyklistów?... Za przepustem skręcam za śladami kół wzdłuż brzegu, punkt jest blisko; w międzyczasie widzę na górce Daniela który nie przejmując się wiosną i drogami grzeje przez pole wprost na punkt. Jest chwilę po mnie, musi jeszcze przeskoczyć strumień. Pod górę znowu wyprzedzają mnie rzecz jasna, pytam go o to pole, a on mówi z pewnością w głosie że widział że to rzepak i że rzepak jest twardy :). Na drodze do PK21 doganiam ich na chwilę wybierając troszkę lepszy wariant przez kolejne miękkie pole. Więcej już ich nie spotkałem, następny punkt jest na szczycie szczytów, czyli Gromniku (390m n.p.m.) i wiedzie tam długa asfaltówa cały czas dość jednostajnie pod górę. I przy okazji pod wiatr. Na parking pod szczytem mamy trzy kilometry i 126 metrów przewyższenia, czyli średnio koło czterech procent. Do Daniela z Tomkiem jestem bez szans, do wielu innych pewnie zresztą też. Cały ten czas klnę (w duchu) tą górę - niby tylko trzysta metrów, a rzężę i rzężę. Dopiero na parkingu po tablicach widzę że gdzieś był błąd, bo jak wół pisze 340 m n.p.m. - a gdzie jeszcze szczyt? Okazuje się że dziewiątkę przecinało czerwone kółko od PK, i wydawało mi się tylko że to zero... Z parkingu zgodnie z najlepszymi milarskimi tradycjami wypycham się obok schodków dla pieszych prosto pod górę na kilka rat. Wyprzedzają mnie (piesi) (turyści) dość łatwo. Nie mam czasu na dłuższy odpoczynek, choć miejsce jest super, spadam więc na skróty do drogi i pociskam DH dalej. Na właściwych rozstajach troszkę źle skręcam a że nie chce mi się wracać, odbijam z buta pod kątem prostym w las i docieram do jakiejś ścieżki, która wprawdzie kawałek dalej ginie, ale jednocześnie zaczynają się pierwociny wąwozu który idealnie wyprowadza mnie na PK15. Chłopaki przede mną i za mną, jak później widziałem na śladach, skręcili we właściwą drogę, tyle że pomiędzy tą właściwą drogą a właściwym punktem wypasł im się punkt z trasy pieszej, który dość bezkrytycznie ;) odbili... Dalej był kawałek błotnisty, i tu doszedł mnie Romek (który to już raz?...). Kolejne dwa punkty zrobiliśmy razem, potem oczywiście mi odjechał. Pierwszy z nich to ruiny kościoła, bardzo malowniczo położone na wzgórzu, następny to skarpa za kamieniołomem.

Podjeżdżamy pierwszą dobrą drogą i widzimy szlaban z ostrzeżeniami "Teren prywatny", "Wstęp wzbroniony", "Niebezpieczeństwo" itd. Hmm... Ale Romek mówi że na odprawie coś było że można, no to przenosimy rowery dookoła szlabanu i suniemy betonką żmudnie pod górę. Przed serpentyną Romek znajduje i wybiera gruntówkę mocno pod górę ścinającą tą serpentynę, przy okazji na zewnątrz płotu. Patrzę - stromo - o nie, to nie dla mnie, nie teraz. Jadę przez kopalnię, przejeżdżam przez podwórko, między biurami, parkingami i inną infrastrukturą. Jest tylko pies, żadnych ludzi, i chyba jest (pies) tak zdumiony moim widokiem że nawet nie zaszczeka. W płocie na szczęście jest otwarta bramka, nie muszę więc szukać dziury. Widzę Romka, kawałek dalej jest punkt - PK17 wzięte. Ja łapię chwilę oddechu i w ten prosty sposób znów jestem sam :) Zostało sześć punktów, w miarę blisko siebie i niecałe trzy godziny; jest szansa, może moja taktyka na dziś nie była taka najgorsza? W sensie realności realizacji, nie wyniku. PK8 to w zasadzie luzik, wystarczyło trzymać się szlaku :) - wprawdzie ostatnie ~200 metrów go zlekceważyłem i pojechałem drogą, ale we właściwym miejscu pojawił się w zasięgu wzroku i już wiedziałem że trzeba było się trzymać znaków... Tutaj ostatni raz widzę Romka. Do PK14 jest przysłowiowy rzut beretem, ale czuję że kończy mi się paliwo i izo już nie oszuka organizmu. Na punkcie robię więc piknik, wciągam batona, pół czekolady, popijam gorącą kawą i jest trochę lepiej. Tym niemniej przesiedziałem kolejne dziesięć minut i może to właśnie zaważyło później? Wypycham się na kolejny grzbiecik, zjeżdżam stromo do lokalnego rowerowego highway'u północ-południe i cisnę ile zostało w łydkach w stronę PK1. Mijam grupkę pieszych, chyba z trasy rekreacyjnej, wzajemne pozdrówka, za nimi jest żmudny podjazd, 4,5% na kilometrze. Nie byłem pewien czy może nie będę tu wracał, byłoby szybko; póki co zjeżdżam ostro do pierwszych zabudowań i skręcam pod kątem prostym na dość miękką drogę do jedynki. Słupy nośne po dawnym hangarze widać z daleka. Obok jakaś pasieka i baraczki, ale to mięta, myślę i myślę i nie mogę wymyślić co tu robił hangar!!?? Trzeba będzie poszperać w historii. Ale tymczasem są zawody i trzeba się jeszcze trochę upodlić. Analiza mapy zmusza do porzucenia highway'a (chlip) i zjeżdżam w doliny. Niezaznaczona na mapie droga ściąga w dół mapy, potem kawałek asfaltem ale mały, i po chwili na zakręcie o 90 stopni zamiast skorzystać z kuszącego drogowskazu na Biały Kościół - "Ja podnoszę dumnie głowę I odjeżdżam na południe". Nieopodal przełęczy widzę z boku w lesie punkt, ale to na pewno pieszy, do rowerowego jeszcze daleko. Swoją drogą to fopa, żeby tak po prostu z drogi było widać? W kluczowym momencie wybieram złą drogę, co kosztowało mnie wyjątkowo niedrogo, bo raptem może dwieście metrów ekstra. Wracam do zauważonej wcześniej ścieżki i po chwili jestem przy PK24 nad rybnikiem :) Wydawałoby się że warto się cofnąć i ciąć tą testowaną dopiero co drogą na zachód, ale wewnętrzny sufler podpowiada - wędkarze to leniwy naród (sorry) i na pewno nie przedzierają się nad swój zbiornik wodny pieszo ścieżkami wśród krzaczorów. Muszą tu mieć drogę :) I w rzeczy samej była, solidna, twarda, elegancka. Po kilku minutach jestem na asfalcie. I tu najbardziej ważki błąd tego dnia: zamiast zgodnie z najlepszymi tradycjami bezczelnie ciąć żółtym szlakiem zachciało mi się objeżdżać kopalnię. Przebijam się przez jakieś zabłocone rozjeżdżone drogi, psy szczekają i mnie gonią, lekko holendruję w mniej więcej dobrym kierunku. Ostatecznie dojeżdżam do właściwej drogi, ale po kilkuset metrach nerwowo skręcam za wcześnie we wspomniany żółty szlak i bezsensownie wracam niemalże do asfaltu który opuściłem piętnaście minut wcześniej... Dokładny ogląd mapy przez lupę ;) ujawnia smutną prawdę, to jeszcze nie tu, nie było tych zabudowań vis-a-vis wyrobiska z punktem... Jadę szlakiem, skręcam za nim pokornie pod górę i - voila - jest.

Nie ma czasu już na roztrząsanie co i jak, dociskam pedały i grzeję do asfaltu. Na skraju lasu jest pierwszy z ostatnich kilku punktów decyzyjnych :) Jest czterdzieści dwie minuty przed deadline a org Łukasz nie wziął pod uwagę moich sugestii żeby wzorem imprez Danielowych opłacało się spóźnić choćby do godziny. To naprawdę takie dziwne że ktoś może chcieć pojeździć w tak pięknym terenie trochę dłużej?! W każdym razie spóźnienie nie wchodzi w rachubę, jest totalnie nieopłacalne. Na tym skraju lasu odchodzi na południe najkrótsza droga na PK4, ale wygląda bardzo błotniście i rezygnuję z tej opcji. 1,5 km dalej mam punkt decyzyjny numer dwa - deadline za 38 minut, w prawo kilometr do mety, w lewo trzy do PK. Z tych trzech jest 1,5 asfaltu, 0,7 solidnej gruntówki i osiemset metrów nie-wiadomo-jakiej-drogi-polnej. Przejeżdżam te dwa pierwsze kawałki, to nie jest niebezpieczne :) i staję na ostatnim tego dnia PD (punkt decyzyjny). PK niemalże widać, ale prowadzi do niego słaba jakościowo droga, w dodatku zauważalnie pod górę, a zostało mi raptem 29 minut. "Mało casu, kruca bomba, mało casu". Rozsądek mówi że ryzyko jest duże a można wiele stracić. Zawracam więc i ostatecznie jestem na mecie trzynaście minut przed terminem bez trzech PK - dwóch programowo i jednego z rozsądku (nie wierzę że to zrobiłem, miało być fuuuuuuun!!). Sorry guys (& girls too), zawiodłem ;) Gdyby nie ten brak zaufania do żółtego szlaku... Gdyby nie przerwy bufetowe... Gdyby, gdyby. Eee tam, i tak było super, a ten jeden punkt może dałby mi jedno oczko w górę, a przecież jeszcze długie lata (oby) różnica pomiędzy piątym a szóstym miejscem nie będzie mi snu z powiek spędzała. Bo ostatecznie jestem szósty, zawodnik przede mną miał jeden punkt więcej, pierwsza czwórka miała komplet więc tego dnia byli poza zasięgiem.
Jak się okazało całkiem spora grupka dobrych orientalistów nabrała się na ten fake PK 15, zanosiło się na samotne zwycięstwo Krystiana jako jedynego z kompletem PRAWDZIWYCH punktów, ale po konsultacjach i negocjacjach krakowskim targiem ustalono za niego karę czasową 6 minut, w efekcie czego cała trójka - Krystian, Damian i Tomek (nie ja) stanęła na pudle na pierwszym miejscu. Albowiem D. i T. (nie ja) przyjechali te sześć minut przed Krystianem więc sumarycznie wyszło im na zero. Tylko Romkowi nie zrobiło to żadnej różnicy - jak był czwarty, tak jest czwarty, ale przynajmniej z kompletem :)
Potem było standardowo, prysznic (ja i rower), pyszne papu, pyszne piwo, posiady do późna. Kto był wie, kto nie był niech żałuje.
Statystycznie według Garmina: 9h41min. z czego 8h43min. ruchu, dystans 93,8 km, średnia ruchu 10,8 km/h, suma podjazdów ~1,5 km, zebrane 22 na 25 możliwych PK. Szacowałem dojazd do brakujących mi PK i wyszło że całość zajęłaby mi ~104 km czyli tak jak sugerował org Łukasz w wariancie optymalnym.
Co do samej imprezy to klobouk dolů chłopaki i dziewczyny. Jak na debiut w PPM to gratulować. Jakieś tam uwagi przekazywałem Łukaszowi, niekoniecznie się z nimi zgadza :) ale ziarno zostało posiane; zresztą część z tego i tak miała się pojawić w edycji wiosennej.
No to widzimy się z niektórymi za niecałe trzy tygodnie - na skróconej Róży Wiatrów. I to by było na tyle.


  • DST 94.00km
  • Czas 09:47
  • VAVG 9.61km/h
  • Sprzęt KTM
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa rwowa
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]


Blogi rowerowe na www.bikestats.pl