Niedziela, 3 lipca 2016
1000 Miles Adventure 2016
Co ja tutaj robię czyli ISOMA 1000 Miles Adventure ‘16Na początek trochę „nagich” faktów. Szósta edycja, stu sześćdziesięciu zawodników, 1000 mil non-stop bez wsparcia przez całą Czechosłowację. Tu dygresja – organizator, rowerowy ultramaratończyk Jan Kopka wciąż czuje się Czechosłowakiem – na stronie www imprezy pisze: „Narodil jsem se ještě v Československu a srdcem jsem stále Čechoslovák. Věřím, že společné zážitky nás opět aspoň na chvíli zase spojí.” Startował w wielu najtrudniejszych tego typu imprezach na świecie, nie bez sukcesów jak choćby wygrany w 2007 roku Iditarod Trail Invitational (1000 mil na Alasce z Anchorage do Nome) czy bodaj trzeci czas na Great Divide Race 2004 (ok. 2500 mil przez USA, głównie Góry Skaliste). Jak mówi chciał przenieść tamte doświadczenia na rodzimy grunt i – zdaniem bardzo wielu – w zupełności mu się to udało.
Bez wsparcia czyli „radź sobie sam” :-). Organizator stawia na trasie trzy punkty kontrolne (CP1, CP2, CP3) z podstawową infrastrukturą typu namioty lub dach nad głową; na CP2 który jest jednocześnie metą dystansu „dziecinnego” 500 mil, jest trochę więcej cywilizacji… Poza tym śpisz gdzie chcesz, jesz co chcesz (i co zdobędziesz), wszelka zaplanowana pomoc zewnętrzna jest zabroniona i karana. Trasa jest w formie śladu na GPS i taki sam ślad z przejechanej trasy na mecie jest zgrywany z GPS zawodnika.
Teraz pytanie podstawowe: co ja tutaj robię?? Bo o ile jakiś tam rower w domu był w moim życiu „od zawsze”, to tak bardziej na poważnie pojawił się dopiero dwa lata temu; całe te kilkadziesiąt lat wcześniej byłem zapalonym turystą pieszym górskim i dopiero nasilające się problemy z kolanami skłoniły mnie do zmiany głównej aktywności fizycznej. Rower dla kolan jest wszak łaskawszy, nieprawdaż? Przynajmniej w jakimś tam zakresie; od czasu gdy Strava zaczęła mi wyliczać na niektórych podjazdach circa 400W, znów zaczęły się odzywać :-). W każdym razie, jak to zwykle bywa winni są koledzy. Jak już pisałem tu wcześniej na forum, startuję w cyklu PPM (Puchar Polski w Maratonach Rowerowych na Orientację) i to to właśnie zmieniło rekreacyjne kręcenie się wokół komina w jakieś abstrakcyjne jeżdżenie do upadłego. Zadzwonił (kolega spod Krakowa) w grudniu ’14 i mówi – nie pojechałbyś ze mną na imprezkę rowerową? A co to ma być – odpowiadam. A taka imprezka na orientację – dwie trasy 100 lub 200 km, w nocy, limit czasowy 15 godzin, tydzień przed Bożym Narodzeniem :-). I dalej zachwala – do sklasyfikowania wystarczy znaleźć jeden punkt (prawda), będzie głównie po asfalcie (BZDURA!!), i tak jadę przez Lubin to cię zabiorę w te i we wte (tak było). W sumie miałem łykend wolny więc dałem się namówić, i tak zacząłem od słynnej Nocnej Masakry. Rzecz jasna na „dziecinnym” dystansie 100km, ale za to pomimo epickiej gleby pod koniec (stromy zjazd w piaszczystym wąwoziku, aż mi zerwało całe oświetlenie z roweru – z przodu poszedł uchwyt od pożyczonego Mactronika, z tyłu obie lampki ale bez uszkodzeń) wziąłem w debiucie drugie miejsce i tak już mi to zostało, chyba na dłużej. I pewnie to zadecydowało że postanowiłem zapisać się na połówkę z 1000 mil A.D. 2015. Łatwo powiedzieć – zapisać się – a rzecz wcale nie jest taka prosta; otóż formularz rejestracyjny w internecie jest uruchamiany o północy w Sylwestra :-) i jak wieść gminna niesie przez pierwsze kilka minut jest niedostępny z uwagi na przeciążenia, a pięć po jest już pozamiatane, gdyż chętnych jest zwykle dwa-trzy razy więcej niż miejsc (od zeszłego roku zwiększono limit do 150 osób, ze stu). Wyobraźcie sobie jak głupio się człowiek czuje ślęcząc przy laptopie i walcząc z zakorkowanym internetem pośród strzelających szampanów, pitych toastów i składających sobie (i próbujących tobie) życzenia przyjaciół… Tym niemniej już chyba dziesięć po dostałem maila z informacją o rejestracji… Uff… Mogłem zająć się już spokojnie sylwestrowaniem. Same Mile pojawiły się wcześniej tego samego roku u tego samego kolegi od Masakry – wyczytał o nich w jakimś BikeBoardzie chyba, wysłał z głupia frant zgłoszenie (chyba w kwietniu czy maju) i dostał extra miejscówkę jako VIP, chyba dla obcokrajowca, bo żaden Polak wtedy się nie pojawił a organizatorom najwyraźniej zależy na bardziej międzynarodowym charakterze. Nie ukończył wprawdzie – na 1150-tym kilometrze wysiadło mu biodro tak że nawet pieszo nie dawał rady, ale spotkałem go na trasie w Górach Orlickich i Masywie Śnieżnika w pierwszy łykend tydzień po starcie, pojechałem z nim kawałek po trasie i tak ziarno zostało zasiane. Choć dziwnie się człowiek czuje gdy na trasie wyprzedzają cię praktycznie WSZYSCY, nawet rodziny z dziećmi :-). No tyle że oni mają w perspektywie kilka godzin pedałowania, a ty koło dwustu, więc inaczej rozkładasz siły.
Mój zeszłoroczny plan był dość skromny – wariant minimum 80km/dzień, optimum 100km/dzień, optymistyczny 120 :-) Ostatecznie wyszło niecałe 80, byłoby chyba lepiej ale zaraz na początku zatrułem się jakimiś sałatkami w Spiskiej Nowej Wsi (Słowacki Raj) i cud że nie skończyło się to w szpitalu. W każdym razie trzy dni praktycznie nie mogłem jeść, ciągle biegałem w krzaki, kondycja tragiczna i gdyby nie fantastyczni ludzie spotkani na trasie nie byłoby chyba szczęśliwego finału. Jechałem ostatecznie 12 dni bez 1,5 godziny i z rowerzystów byłem w celu przedostatni, za mną już tylko jeden Słowak, Martin, z którym parę dni jechaliśmy razem i dwóch emerytów (Petr rocznik 59 i Zdenek rocznik 47) ale oni dwaj pojechali (i dojechali) do końca. Przez pewien czas po zawodach jakakolwiek myśl o powrocie na trasę budziła bezwarunkowy sprzeciw – coś w stylu „po… gięło cię??!!” :-) Albo – „trzeba nie mieć mózgu żeby robić takie rzeczy”. Takie tam, i inne dużo mniej cenzuralne :-). Jednak wraz z powolną regeneracją organizmu coraz częściej pojawiała się myśl-pytanie – czy dałbym radę całemu tysiącowi? Takie podstępne, kiełkujące gdzieś na granicy świadomości i podświadomości kwestie są najgorsze, nie dają ci spokoju a argumenty rozumowe nie za bardzo chcą działać. Więc na Afterparty (taka wesoła impreza podsumowująca we wrześniu, wydają też tam nagrody, czyli koszulki) zapisałem się raz jeszcze – zawodnicy i wolontariusze mogą to zrobić „bez kolejki”. Nie bez znaczenia był też fakt że kolega Romek, wcześniej deklarujący brak zainteresowania następną edycją (w 2015 zrobił całość i to w niezłym czasie 11 dni) miał już nawet przygotowane wpisowe :-).
Start w Hranicach
Dojazd do Trojmezi - jeszcze grupowo.
I tak doszliśmy do tego roku.
Ponieważ zawody odbywają się na przemian z zachodu na wschód i odwrotnie, w tym
roku startowaliśmy z miejscowości Hranice (najdalej na zachód wysunięte miasteczko
w Czechach), meta jest w najdalej na wschód wysuniętej miejscowości Nová Sedlica na Słowacji (niecałe dziesięć km na południe
od Wielkiej Rawki w Bieszczadach). Rok wcześniej było odwrotnie. Moje założenia
były wciąż skromne :-) - minimum 100km/dzień, optimum 120km i optymistycznie
140km/dzień. Wariant optimum powinien dać mi czas 14-15 dni. Teraz może o trasie.
Każdy kto zna Czechy i/lub Słowację wie że to górzysty kraj :-). Nominalnie
połówka zachodnia to ok. 20km podjazdów, wschodnia trochę mniej bo 16-17, ale
za to z najwyższym punktem na trasie, Kriżną w Wielkiej Fatrze: 1575 metrów
n.p.m. Co w zależności od klasy zawodnika oznacza od dwóch do pięciu kilosów
podjazdów dzień w dzień. I od ~50 do ponad 200 dziennie dystansu, po trasie
która nader często niezbyt się nawet dla pieszych nadaje. Tak w ogólnym zarysie
część dzieje się na trasach rowerowych bądź mniej lub więcej samochodowych
(asfalty, szutry, twarde drogi leśne), część (duża) po szlakach pieszych –
koszmar, i część po jakichś polnych, leśnych drogach/ścieżkach, często ledwo
widocznych, gdzie jazda jako taka po np. grubym ściernisku, świeżo skoszonej
trawie (lub nie skoszonej), gałęziowisku albo abstrakcyjnych koleinach po
robotach leśnych jest baaardzo utrudniona. Szlaki piesze to koszmar głównie z
uwagi na to że nie obowiązują tu żadne ograniczenia w nachyleniu, rodzaju
podłoża czy szeroko rozumianej przejezdności. Nierzadkie są np. odcinki gdzie
wypychasz rower parę kroków do góry, wciskasz heble, łapiesz oddech i tak na
zmianę. Albo zjazd „ścieżką” graniczną o nachyleniu rzędu trzydzieści czy
więcej procent, będącą w rzeczywistości luźnym gołoborzem z łupków. W kilku
miejscach trafialiśmy na świeżą wycinkę gdzie drzewa leżały tak jak padły – czy
to duże smreki w masywie granicznym od Okraju, czy to koszmarny młodnik w
okolicach Stogu Izerskiego – realna groźba skręcenia nogi albo gorzej :-). Albo
zejście z Deczyńskiego Śnieżnika czerwonym szlakiem po jakimś głazowisku gdzie
czasem najpierw opuszczasz rower „piętro niżej” i zeskakujesz za nim :-). Można
by tak długo. Najgorzej jednak wspominam chyba trawers Łaby w okolicach Deczyna
po zachodniej stronie zielonym i żółtym szlakiem, to taki paskudny singielek po
stromym zboczu z dużą ilością śliskich korzeni, ostrych kamieni, zabagnionych
strumyków i źródełek o niewiadomej głębokości błota. Góra dół, góra dół i tak
przez 9 kilometrów :-). Dodam że kawałek trasy prowadził później Singlem nad
Lazne Libverda (to te w okolicy Świeradowa/Novego Mesta) i w porównaniu do
spaceru nad Łabą to to była osiedlowa ścieżka rowerowa :-). Jeszcze Nordkap –
najbardziej na północ wysunięty punkt Czech – korzenie, korzenie i jeszcze raz
korzenie. Wymarzone miejsce treningowe dla enduro, ale dla nas?... Plusem Czech
jest relatywnie duża ilość gastronomii, sklepów i noclegów, gdy na Słowacji
czasem cały dzień nie trafiasz na coś otwartego i jedziesz na głodnego, czyli
na zabranych batonikach i wodzie. Gdy dobrym standardem są dwa obiady
dwudaniowe – ale jak jest gdzie zjeść. Plus śniadanie i solidna kolacja. To tak
na zapas, bo nie wiesz kiedy będzie następna okazja. Ambitna większość
zawodników rusza na trasę ok. szóstej rano, część wcześniej, aż do czwartej
kiedy już dnieje. Ci którzy preferują warunki noclegu cywilizowane kończą tak
do dziesiątej, no bo jak tu się dobijać do pensjonatu czy innego ubytovania po
nocy? Ambitni napierają do jedenastej, północy czy nawet pierwszej, śpiąc gdzie
popadnie czyli w różnego rodzaju wiatach, chatach, na przystankach, a nawet
wprost na trawie czy w przydrożnym rowie. Teraz za każdym razem gdy przejeżdżam
koło przystanku mimowolnie oceniam go pod kątem potencjalnej wygody noclegu :-).
Ponieważ start odbywa się w niedzielę o piętnastej, pierwszy dzień jest ubogi w
kilometry, założyłem sobie więc że jadę do oporu. Pierwszy zgrzyt wystąpił po
pięćdziesięciu kilometrach mniej więcej, kawałek za taką chatovą osadą nad
jeziorem gdzie wszyscy wysyłali obowiązkowe codzienne SMS-y – chcąc się napić
stwierdziłem brak ustnika od Camelbaka. Wprawdzie można było go używać
puszczając picie kranikiem, ale dość mocno pogarsza to komfort używania i po
namyśle stwierdziłem że wracam. Nad jeziorem i na trasie doń nic nie znalazłem,
i w sumie pogodziłem się już niemal ze stratą, ale ostatecznie przypomniałem
sobie że pięć kilometrów wcześniej (i sporo pod górę), jak zaczęło padać
przebierałem się i może wtedy go czymś zahaczyłem, i ściągnąłem z rurki. Spora
grupa zawodników patrzyła na mnie bardzo dziwnie jak zasuwałem „pod prąd”,
niektórzy pytali czy wszystko jest OK, ale ostatecznie opłaciło się, czekał na
mnie pod sągiem drzewa.
Pierwszy większy postój w porze wysyłania obowiązkowych SMS-ów
Rodzina Matusińskich z Polski
Po północy zaczęły się większe problemy, stwierdziłem że morzy mnie sen,
a że nie chciałem wjechać w drzewo, znak drogowy czy wylądować w rowie to
zsiadłem z roweru i dalej „tlačit“ (pchać) go pod górę. A i tak cała
szerokość drogi była moja. W tak zwanym międzyczasie temperatura spadła do 8,5
stopnia i trzeba się było doubrać. Po jakichś dwóch godzinach senność mnie
odeszła, nawet droga złagodniała (dłuuga dolina górska) ale okazało się dla
odmiany że jechać za bardzo się nie da, bo strasznie grabieją mi dłonie... Hmm,
rzut oka na termometr w liczniku tłumaczy wszystko: 1,9 st. C! Do tego paskudna
wilgoć w powietrzu, mokre od potu rękawiczki i klops – już osiem-dziesięć km/h
sprowadzało praktycznie ból na ręce. Więc kolejne dwie godziny znów było
z buta, chowając na przemian to jedną, to drugą rękę gdzieś pod ciuchy na
brzuch (DLACZEGO rowerowe ciuchy z reguły nie mają normalnych kieszeni,
tylko te bezużyteczne na plecach?...). Pytanie dlaczego się tak męczyłem
zamiast normalnie przespać i kontynuować raniutko? Minusem jechania w takiej
szerokiej głównej grupie jest fakt zajęcia wszystkich zadaszeń do spania na
trasie przez tych szybszych :-) A jak wspominałem, padało tego dnia parę
razy... Sumarycznie przejechałem tego dnia jakieś 112km, z czego 100 po
trasie (szukanie ustnika!) więc byłem całkiem kontent, choć gdyby nie senność i
zimno miałbym 20-30 więcej. Na drugi dzień założyłem sobie dojazd do
zaprzyjaźnionego pensjonatu na 225 kilometrze trasy. Wielu ludzi w wielu
miejscach na trasie w ten czy inny sposóbwspiera wyścig i zawodników – od jakichś tablic czy trasparentów aż po
darmowe noclegi i wyżywienie :-) I ten właśnie pensjonat Mulda taką zniżkę 100%
dla zawodników oferuje. Jeszcze – po drodze pierwszy raz dogoniłem węgierską
biegaczkę (tak, są ludzie którzy te 1000 mil biegną!) Annę – tak, DOGONIŁEM
ją... Na jakimś wzgórzu fociła ogromną tęczę, nawiasem mówiąc chyba przez dobrą
godzinę była wciąż widoczna. Oddałem jej jej kartę informacyjną (dostajemy
takie zafoliowane na jaskrawo żarówiastym grubym sznurku), chyba jej wypadła
gdy wyciągała aparat, zamieniliśmy parę zdań i pojechałem dalej. Wyprzedzając wypadki
– na półmetek dobiegła około czterech godzin po mnie. Czapki z głów,
panowie. Ponieważ kładłem się spać po czwartej, wystartowałem na trasę około
dziewiątej i do Muldy dojechałem koło pierwszej w nocy dopiero. Obok jest
drewniany podest ze stolikami na letni ogródek, i tam zacząłem się rozkładać,
przecież nie będę budził ludzi o tej porze? A tu (byłem cicho, bardzo cicho)
otwiera się okno na piętrze, zapala światło w pokoju i jakiś facet (właściciel)
mówi że już schodzi... Zostałem ugoszczony, napojony (piwo), nakarmiony pełnym
obiadem dwudaniowym plus ciastowy deser, położony spać, wprawdzie na piętrze na
glebie bo już wszystkie łóżka były zajęte, ale było ciepło, dostęp do łazienki
więc niczego więcej nie potrzebowałem. Rano śniadanie do syta z pysznymi
produktami własnej roboty... Ech. A jakieś dziesięć kilometrów dalej przy
jakimś domu na drodze był ustawiony labirynt z plastikowych zapór, jakieś
plakaty o milach i sympatyczna kobieta w koszulce milowego wolontariusza z dziećmi
częstowała milarzy różnymi napojami, przekąskami itp. To może zabrzmi dziwnie,
powszechnie często uważa się że Czesi nie przepadają za Polakami (vide choćby opowieść
o zamawianiu w lokalu w Szpindlu kiedy trzeba było udawać Niemca), ale
z takimi objawami życzliwości i pomocy nie pamiętam żebym się w Polsce
zetknął – i w zeszłym roku na Słowacji było może jeszcze lepiej. Aha, bilans
dnia to 128 kilometrów więc nieźle, nieźle (jak na mnie).
Przyjazny (aż do granic wyobraźni) pension Mulda
Dzień
trzeci. Na początku sielanka – pyszne śniadanie w Muldzie, słoneczny ranek ale
bez upału, smarowanie łańcucha (w tym roku wziąłem Rohloffa z uwagi na
małą buteleczkę w porównaniu do moich 120-tek Finish Line. No i dobry jest.) –
w tych warunkach rozsądnie jest smarować codziennie :-). Serdeczne
podziękowanie i pożegnanie z gospodarzami, czas ruszać. Droga przez
pierwsze 30km bez jakichś ekstrawagancji balansuje pomiędzy 700 a 800m n.p.m.,
asfalty albo twarde szutry, trochę leśnych/polnych dróg ale solidne – zupełnie jakby
to była inna impreza. Po drodze w Cinovcu na płaskowyżu ponad 800m mijam hotel
z polem golfowym. Jacyś przyzwoicie odziani gentlemani nieśpiesznie
ciągają swoje wózki z kijami od dołka do dołka. Pole jest
dziewięciodołkowe i dość tanie o ile się orientuję (sprawdziłem po powrocie).
Krzyżuję na chwilę wzrok z którymś golfistą i zastanawiam się czy on też
choć przez chwilę pomyślał: A może by tak spróbować czegoś innego, choćby MTB
(czy golfa – to była moja myśl)?... ;-)
Chwilę dalej zatrzymuję się na wspomnianym przystanku przy domu wolontariuszki, bez pośpiechu uzupełniam płyny, obserwuję jej dzieci szalejące na rowerkach (młodsze na bezpedałowcu jeszcze); milarze żartują jak to przyszli zawodnicy wcześnie zaczynają trenować.
Tu taka dygresja – prawie od początku jedziemy przez Krušné Hory (niem. Erzgebirge, pol. Rudawy), bardzo duże pasmo górskie wzdłuż granicy niemiecko-czeskiej. Długość pasma to 130km, szerokość do 40km, kulminuje w Klinovcu 1244m n.p.m. (wjeżdżaliśmy dzień wcześniej). W przeciwieństwie do Karpat są to bardzo stare góry, przeważnie wulkaniczne. W przeszłości wydobywano tam kruszce i rudy, jak choćby na Komáří hůrce (808m) – dość charakterystyczny szczyt górujący nad okolicą z charakterystyczną wieżą przy budynku które razem wzięte z daleka przypominają kościół, ale w rzeczywistości wieża pełniła rolę dzwonnicy odmierzającej górnikom czas pracy. To popularne miejsce wycieczkowe, piękne widoki prawie dookólne, spory wyciąg z południa. W zeszłym roku trasa prowadziła trochę inaczej, i jak opowiadał później Honza Kopka któryś z milarzy spotkał tam na trasie „cywilnego“ rowerzystę z którym gawędząc jechali dłuższą chwilę razem. I ten biker w którymś momencie pyta go jak to jest na takiej imprezie – łatwo, trudno? – jakie są wrażenia. Na co milarz odpala bez zastanowienia: Gdybym spotkał trasera który to ustawiał, chyba bym go zastrzelił na miejscu bez wahania. A ten na to odpowiada – A to ja właśnie trasowałem... ;-)
Chwilę dalej zatrzymuję się na wspomnianym przystanku przy domu wolontariuszki, bez pośpiechu uzupełniam płyny, obserwuję jej dzieci szalejące na rowerkach (młodsze na bezpedałowcu jeszcze); milarze żartują jak to przyszli zawodnicy wcześnie zaczynają trenować.
Tu taka dygresja – prawie od początku jedziemy przez Krušné Hory (niem. Erzgebirge, pol. Rudawy), bardzo duże pasmo górskie wzdłuż granicy niemiecko-czeskiej. Długość pasma to 130km, szerokość do 40km, kulminuje w Klinovcu 1244m n.p.m. (wjeżdżaliśmy dzień wcześniej). W przeciwieństwie do Karpat są to bardzo stare góry, przeważnie wulkaniczne. W przeszłości wydobywano tam kruszce i rudy, jak choćby na Komáří hůrce (808m) – dość charakterystyczny szczyt górujący nad okolicą z charakterystyczną wieżą przy budynku które razem wzięte z daleka przypominają kościół, ale w rzeczywistości wieża pełniła rolę dzwonnicy odmierzającej górnikom czas pracy. To popularne miejsce wycieczkowe, piękne widoki prawie dookólne, spory wyciąg z południa. W zeszłym roku trasa prowadziła trochę inaczej, i jak opowiadał później Honza Kopka któryś z milarzy spotkał tam na trasie „cywilnego“ rowerzystę z którym gawędząc jechali dłuższą chwilę razem. I ten biker w którymś momencie pyta go jak to jest na takiej imprezie – łatwo, trudno? – jakie są wrażenia. Na co milarz odpala bez zastanowienia: Gdybym spotkał trasera który to ustawiał, chyba bym go zastrzelił na miejscu bez wahania. A ten na to odpowiada – A to ja właśnie trasowałem... ;-)
Tyle tych gór przed nami...
W końcu jednak Rudawy kończą
się i zaczyna się Děčínská Vrchovina. Zaczyna się dość niewinnie i
sympatycznie, bo od pysznej pieczonej kaczki w restauracji przed podjazdem na
Deczyński Śnieżnik. Ale już na podjeździe zaczyna padać deszcz, nachylenie
jakieś 13% więc pcham. Tu w grupie „głównej“ która nie walczy non-stop o minuty
i sekundy, gdy prędkość spada do 6-7km/h, zawodnicy zazwyczaj zsiadają i cisną
z buta; zysk czasowy jest bowiem niewspółmierny do wydatku energetycznego,
a przynajmniej u średniaków i niżej ;-) Trzeba pamiętać że jedzie się dzień w
dzień po kilkanaście godzin od rana do nocy, śpi po parę godzin, więc potencjalna
regeneracja jest mocno iluzoryczna. Więc nie bardzo można jechać na 100%
możliwości, ani nawet i na 80%, bo zwyczajnie może na jutro zabraknąć pary w
kotle... Sam Śnieżnik jest górą w typie Szczelińca, czyli „stołową“ i trasa
okrąża go malowniczo brzegiem nad urwiskiem. Tyle że trasa robi się już
kamienisto-korzeniowa, więc jak kto lubi może szlifować technikę do woli. Jak
nie lubi to klnie :-). Ale kawałek dalej, na zejściu, klną już wszyscy bo jest
(o czym wspominałem) wyjątkowo parszywej urody. Niestety pokonanie go nie było
głównym punktem programu tego dnia, o nie. Trasa nominalnie prowadzi dalej w
stronę Deczyna, niestety nadzieja na kontakt z miejską cywilizacją
pozostaje płonna bo tuż tuż przed miastem skręca i początkowo jakimś
zwariowanym trawersem baardzo stromego zbocza opadającego do Łaby, potem
(również wspominanym) zielonym i żółtym szlakiem przez kolejne 9 kilometrów
trawersu na północ... Wobec tego kawałka głazowisko na zejściu ze Śnieżnika
Deczyńskiego wydaje się niewinną zabawą dla rozruszania kości ;-) Na sam koniec
deser – zejście do Łaby w linii żlebu jakąś historyczną ścieżką „brukowaną“
okrągłymi kocimi łbami rozmiaru rzędu 60x30; są omszone i wilgotne, więc po
kilkunastu metrach but na bloku wyjeżdża spode mnie i gdyby nie rozciągnięte
przez wieloletnie nawykowe skręcenia kostki wiązadła miałbym duży kłopot.
Nawiasem mówiąc pierwszy raz na poważnie skręciłem ją w 89-tym w Bułgarii w
okolicy Wichrena (chyba drugi co do wysokości po Musale tamże – 2915m) idąc sam
jakieś kilka minut za grupą. Spuchła momentalnie jak bania, ledwo do schroniska
się dowlokłem. Kolejne na przestrzeni lat były już dużo łagodniejsze :-)
Przejażdżka nad Łabą, z drugiej strony Deczyn
Hrensko, przeprawa promowa z Niemiec do Czech
Potem jak panisko prawdziwą
niemiecką ścieżką rowerową tuż nad Łabą dojeżdżam kilka kilometrów do promu do
Hrenska. To taka graniczna miejscowość nastawiona wyłącznie na Niemców –
mnogość sklepów, knajp, krasnali itp. Jak wyczują obcokrajowca to będą gadać do
ciebie tylko po niemiecku; niemieckiego nie znam , czeskich słów dużo więcej, a
oni jak zaczarowani szprechają i szprechają. Jadąc przez miasteczko, już prawie
na wylocie widzę przydrożny bar nad rzeczką i znajome twarze – i już machają do
mnie, zjeżdżam więc, zamawiam jakieś picie i jedzenie i łapię słońce póki jest.
Chłopaki też coś jedzą, potem odjeżdżają na chwilę poszukać zasięgu, jako że to
już czas na obowiązkowe esemeski. Ale wracają, nie wiem czy specjalnie czy nie,
ale czekają na mnie, przy okazji zastanawiając się gdzie by tu spać. O jakieś
dziesięć, kilkanaście kilometrów mapa podpowiada jakiś pension, więc pewnie
tam. Jedziemy na początku razem, potem pierwszy ostrzejszy podjazd nas rozrywa
i tak już zostanie. W Szwajcarii Saksońskiej parę razy turystycznie byłem,
wprawdzie w części niemieckiej, ale charakter jest podobny. Jednak nie
spodziewałem się że w „środku“ istnieje tak duża sieć dróg, często nawet
asfaltowych, kluczących dolinami potoków czy grzbietami. Niesamowite były takie
niewielkie łączki pomiędzy korytem potoku czy drogą a ścianami skalnymi –
akurat masowo porośnięte kwitnącymi naparstnicami :-) Tak czy owak około zmroku
dojeżdżam do tego pensjonatu, i od razu w ogródku trafiam na posilających się
innych milarzy, którzy raczą mnie kiepską wiadomością o braku miejsc – oni
dostali jakąś glebę w jakimś korytarzu gdzie nie będą straszyć normalnych
gości, ale gospodarze już nie chcą więcej ludzi tam upychać. Pytam tylko
gospodarzy czy jest coś innego w pobliżu, ponoć jest, ale chyba niedokładnie
ich zrozumiałem bo nie znajduję nic takiego. W międzyczasie sonduję
telefonicznie Romka na okoliczność jakichś zadaszeń po drodze dalej, nie
wygląda to optymistycznie no ale co mi pozostaje – w sumie godzina jest młoda,
koło 22-giej :-), więc zwyczajnie napieram nie martwiąc się zbytnio takimi
drobiazgami jak nocleg. I nawet kilka kilometrów dalej trafiam na jakąś super szopę
leśników, z drzwiami; tyle że w pobliżu brak wody no i czuję że mogę
jeszcze całkiem sporo pocisnąć. Sumarycznie przejechałem chyba całą tą
Szwajcarię, zjechałem do takiej letniskowej wioski, objeździłem ją szukając
czegoś wolnego niekrępującego, ale jak na złość nic z tych rzeczy...
Ostatecznie jeszcze kawałek dalej przyuważyłem oświetlony przystanek kolejowy w
pewnej odległości od wsi, to była zwykła wiata przystankowa, ale czy człowiek
naprawdę potrzebuje czegoś więcej? ;-) Sprawdziłem tylko rozkład, pierwszy
pociąg miał być koło siódmej, więc mogłem spać spokojnie. Bilans dnia – 118km.
Nocleg na przystanku kolejowym
Dzień czwarty czyli
Szluknowsko i Nordkap. Szluknowsko to powiedzmy taki odpowiednik naszej Kotliny
Kłodzkiej, tyle że mniejszy, wcinający się w Niemcy na północ i zawierający w
sobie Nordkap. Nie Nordkapp ;-). Czesi z właściwym sobie poczuciem humoru
nazwali tak najbardziej na północ wysunięty punkt Republiki Czeskiej.
Upamiętniając go dodatkowo jakby menhirem ;-) z odpowiednimi tablicami po
czesku i niemiecku. Miejsce jest dość popularne, schodząc spotkałem bardzo wielu
turystów zmierzających w tamtym kierunku. Po relacjach z lat poprzednich
wiedziałem czego się po Szluknowsku spodziewać – korzenie i kamienie w
słusznych dawkach, praktycznie uniemożliwiające jazdę jako taką; no chyba że
ktoś jest zagorzałym i praktykującym zwolennikiem enduro. Nie sądziłem jednak
że będzie tego aż tyle. Ale znów – poranek był spokojny. W sumie okazało się że
siedem kilometrów dalej miałbym lepsze warunki noclegowe – na szczycie
Tanecznicy jest murowana wieża widokowa i zaraz obok restauracja (wtedy
zamknięte), co dawałoby większe możliwości konfiguracji spania pod chmurką, no
ale i tak było dobrze, a te parę kilometrów wiele by nie zmieniło. Na początek
w dobry humor wprawił mnie zelektryfikowany las ;). Tyle się u nas mówi jak to
Lasy Państwowe wydają kupę publicznej kasy na leśne drogi o standardzie niemal
dróg wojewódzkich – b. twarde i równe szutry, nawet asfalt. A to wszystko pikuś
– przez dobre kilka kilometrów co rusz przy drodze w środku lasu pojawiała się
elektryczna skrzynka rozdzielcza, porządna, solidna, zamknięta! To wprowadza
pracę leśnika na zupełnie inny poziom. Zapewne nawet smartfona może sobie w
pracy doładować bez pomocy jakichś powerbanków ;) Pozytywnego nastawienia nie popsuł
mi nawet baardzo techniczny zjazd po jakimś szlaku pieszym. Kolejny kawałek
dalej trafiłem na nieczynną knajpę przy strzelnicy sportowej w lesie i można
było sobie w kulturalnych warunkach (stoły, ławki) przygotować normalne
śniadanie z kawą, musli z kaszką na ciepło itd. W sumie zrobił się
tam taki punkt zborny bo co rusz dojeżdżali następni milarze i też się
rozkładali na dłuższą chwilę. No ale – Nordkap czeka. Klasyczne dojście, czyli
wypychanie się „do kopce“, potem bezsensowne próby ujechania kawałek „po
płaskim“. Liczyłem że dalej będzie łatwiej, ale gdzie tam... tu się dopiero
zaczęło. Pierwsze parę klometrów to lawirowanie wzdłuż granicznego strumyka. To
z jednej, to z drugiej strony. Cały czas po abstrakcyjnym
korzeniowisku. Gdzieś po drodze mijam „zaparkowany“ w krzakach rower kolarski
z przyczepką dziecięcą – chylę czoła przed pasjonatem który wypchał w
takim terenie kolarkę z przyczepką i dzieckiem tak daleko! Dalej wiele się
nie zmieniło, może poza proporcjami między korzeniami a kamieniami ;). Koniec
końców te „bardzo złe“ rzeczy mijają i wracamy do normalnej, mrówczej pracy
rowerzysty, tj. do pedałowania. Nagrodą był przejazd przez centrum miasteczka
Krasna Lipa. A przy okazji kawałek dalej kolejna zmiana gór – tym razem na
Łużyckie, które miały doprowadzić nas już w pobliże Polski...
Nordkap
Nordkap
Szacunek dla kolarza z dzieckiem
Używając klasycznej ścieżki „telefon do przyjaciela“ rozpytuję Romka o jakieś spanie na trasie. No i mówi że za takim dłuższym grzbietem już na zjeździe jest jakaś wiata czy cuś, a chwilę za nią jakaś knajpa i jeden-dwa pensjonaty – Łużycka Chata czy jakoś tak. A potem kiepsko. No dobrze, zobaczymy; na początek pojawiła się wreszcie jakaś większa burza, wprawdzie tylko zahaczyła o mnie, ale lało na tyle że warto było wypróbować ostatni nabytek – deszczówkę Crafta w jadowicie żółtym kolorze. „Daje radę“ używając politycznej analogii. Tak czy owak było krótko, jak to burza. Z pensjonatem wszystko się zgadzało, dojechałem tak koło zmierzchu, i tylko knajpa była już zamknięta :-( Pensjonat, owszem, wprawdzie tanio nie było – 450 koron – no ale skoro dalej ma być kiepsko... Bardzo miła pani, wszystko pokazała, nie zdziwiła jej prośba o możliwość wczesnego wyjazdu – rower do garażu, rano otworzy. Pokazała samoobsługową lodówkę ze zmrużonymi ;-) napojami i jeszcze pyta czy chcę rano śniadanie. Myślę sobie, przecież nie będę jej zrywał o piątej rano żeby mi śniadanie przygotowała... Więc nie, bardzo dziękuję ale nie. Tak naprawdę to spokojnie mogłem te parę godzin jeszcze kręcić, no ale dalej kiepsko... a tu komforcik, duuża łazienka, masa miejsca, zimny Prazdroj. Część mojej duszy to sybaryta, zdecydowanie ;-). Bilans dnia to 93 kilometry. W każdym razie startuję rano o szóstej, garaż otwarty, pakuję się na rower, a tu zajeżdża kilku milarzy i wyraźnie szukają wejścia do pensionu. Okazało się że przyjechali na śniadanie. A skąd niby wiedzieli że o szóstej rano coś dostaną? Ano stąd że wieczorem sobie owo śniadanie zamówili... ale skąpiradła nie spali w łóżkach tylko na jakimś podeście dla orkiestry pod lasem. Ciekawe że tej pani nie przeszkadzało że musi wstać skoro świt i robić papu dla pięciu czy sześciu chłopa za jakieś marne sto koron prawdopodobnie. Nie wiem czy w Polsce to by się wydarzyło. Moja wyobraźnia tego nie ogarnia :-).
Jeden z b. wielu popularnych w Czechach i na Słowacji obozów skautowych
Na początek jeden z fajniejszych, dłuższych zjazdów. Humor psuje mi tylko fakt że Romek się pomylił (później przepraszał, coś mu nie zaskoczyło) i tak po 4-5 kilometrach przejeżdżam przez wieś z dużą ilością pensjonatów, knajp, a i dalej na trasie ładnych parę wiatek czy innych szeroko rozumianych miejsc do spania było. Ale przynajmniej posuszyłem wszystko co zawilgło, poładowałem wszystkie akumulatory no i choć przez chwilę byłem czysty. Z drugiej strony – może to właśnie wtedy się zaczęło odpuszczanie?... Moniczka uważa że to się wydarzyło u Górzystów, ale nie uprzedzajmy wypadków. Tego dnia osiągnąłem drugie dno ;-) czyli drugi najniżej położony punkt na trasie – Nysa Łużycka, trochę ponad 200m n.p.m. (pierwsza była Łaba wraz ze „spacerem“ – poniżej 200). A wydarzyło się to w Hradku nad Nisou. W Hradku zgubiłem rękawiczki podczas jakichś zakupowych przepaków; trochę mi ich było szkoda – takie całopalczaste Accenty w których przejeździłem rok wcześniej pierwszą 500-tkę, jednak w częściach siateczkowych już były dziury, więc ich czas i tak był policzony. Ale żeby choć zostały w górach – nie, wybrały to drugie dno. Poza tym niefajnym zdarzeniem zacząłem w końcu trawers Polski, mijając na początek worek turoszowski. Tutaj wspomnę jeszcze o czereśniach :-) Otóż w Czechach a zwłaszcza na Morawie (tam na masową skalę) występują nasadzenia różnorakich drzew owocowych, a zwłaszcza czereśni i śliwek. Akurat jadąc rok temu przez Morawę trafiłem na czas dojrzewania czereśni i mirabelek. I nie mam tu na myśli jakichś sadów, ogródków czy dróg przy zagrodach – trafiały się wszędzie, nawet gdzieś w środku lasu przy polanach, gdzie tylko kiedyś człowiek coś gospodarzył. Niesamowite były polne drogi ciągnące się kilometrami, całe obsadzone różnymi mirabelkami w różnych stadiach dojrzewania, od zielonych do już opadniętych :-). A czereśnie – w życiu tak się nie objadałem, były od malutkich dzikich trześni przez jakieś mieszanki średniej wielkości aż po te duże, czarne. W większości przypadków na wysokości rąk, bez naginania gałęzi. Ciekawe że na Słowacji prawie nic a i w Czechach też ilość drastycznie spadła. Wiele tłumaczy pewna anegdota: „Czym się różnią Czesi od Morawian? Ano podejściem do śliwek. W Czechach robią z nich powidła, a na Morawie śliwowicę :-)“. No i miła tegoroczna niespodzianka – w okolicach worka turoszowskiego też trochę tego było, korzystałem skwapliwie.
Również tego dnia osiągnąłem CP1 czyli pierwszy punkt kontrolny. Nominalnie to 468 kilometr trasy, położony jest nad nieczynnym rybnikiem, czyli stawem rybnym i obejmuje drewnianą chatynkę dzierżawioną od Lasów CR, kilka namiotów, stół i latrynkę w krzakach (baardzo podstawowy wariant) wyposażoną nie wiedzieć czemu w kilka numerów „Maxima“ do poczytania (do innych celów ten papier jest za śliski i za sztywny) :-). Aha, jest jeszcze beczkowóz z pitną wodą, choć zawodnicy preferują hydratację proponowanymi przez dobrowolników (obsługa – wolontariusze) napojami alko i nealko. Nie zdradzę żadnej tajemnicy pisząc że oficjalnym sponsorem (jednym z wielu) jest Pivovar Bernard, oprócz tego pijamy Pepsi, Kofolę, Aloe i mineralki... Tu znów mała reminiscencja, już dwa lata wcześniej śledząc SMSki słane z trasy przez zawodników (świetna lektura) zauważyłem dziwnie często powtarzające się słowo „Prazdroj“. Moja górska edukacja od zawsze zakładała że piwo w najlepszym wypadku pomaga chwilowo, lekko znieczulając mięśnie na przykład, potem jednak jest gorzej i nogi robią się miękkie. Czy Czesi mają inny metabolizm? Hmm... I tak rok później jechałem/jechaliśmy w przeświadczeniu że piwo w trakcie wysiłku nie służy dobrze (poza suplementacją witaminowo-mikroelementową). Więc głównie na kofoli, no czasem jakieś małe piwo, ale rzadko. A żar z nieba lał się straszliwy – nie śledziłem prognoz specjalnie, jednak jakiś Słowak mówił później że chyba siedem dni na trasie było z temperaturami 36-40 stopni i więcej. Spotykając na trasie różnych milarzy, nie dało się nie zauważyć że piwo jest ważnym elementem ich diety. Kiedy ze Słowakiem Martinem próbowaliśmy raz zanocować w takim dużym pensionie i kierownik nas pogonił mówiąc że ma dziecięce kolonie, i nie wolno mu nocować osób postronnych – mówię do Martina, ponegocjuj z nim, znasz język – a on pyta czy sprzeda mu chociaż dwa piwa... I na tym zakończył negocjacje, bo dostał te dwa pilznerki. On spał na trawie przy miejscu ogniskowym, ja się przeniosłem na stację wyciągu pod daszek bo zaczęło padać w nocy. On został, widać po tych dwóch piwkach to nie był problem :-) Jak się później okazało po relacjach zawodników piwo i inne napoje alko w większości przypadków nie przeszkadzały im w osiąganiu dziennych przebiegów rzędu stu kilkudziesięciu kilometrów. Więc tego roku nie wzbraniałem się już tak stanowczo i na pytanie obsługi z CP1 – pivo, kofolu, mineralku? odpowiedź brzmiała: Pivo! Nie zaobserwowałem jakichś negatywnych skutków takiego podejścia; oczywiście to były nieduże dawki, nie więcej niż dwa a z reguły jedno, ale tłumaczę to sobie tak że przy tak ekstremalnym wysiłku organizm nie będzie sobie zawracał d...y jednym czy dwoma piwkami. Ma większe problemy w końcu :-).
"Rozkład jazdy" (na CP1)
Odpoczynek na CP1
Wracając na trasę, po
niewielkim relaksie na CP1 ruszyłem dalej. I tu już zaczęły się rejony niemalże
swojskie, bo chodzone pieszo wielokrotnie przy różnych okazjach – a więc
najpierw Hejnice, potem Lazne Libverda, potem był kawałek Singltreka – wspominałem
go w pierwszej części, bardzo przyjemna luzacka traska ;-) – potem szeroki
trawers Smreka i Stogu Izerskiego (tu był ten zupełnie odjechany kawałek
przecinką w gęstym młodniku; przy czym ścięte drzewka leżały tak jak padły,
więc nawet iść się w zasadzie nie dało, na szczęście to było tylko 100-150
metrów, ale byłem bardziej zziajany niż po podjeździe ze Świeradowa z centrum
na Stóg – Izerska Wielka Wyrypa 2015). Potem – oczywiście! – ten paskudny
dojazd żółtym szlakiem do granicy, klasyk „ścieżką“ graniczną przez
borówczyska/jagodziska i wreszcie kulturalny sprint Drogą Borowinową równolegle
do Izery aż do Chatki Górzystów. Środek tygodnia, wieczór, pusto zupełnie. Tu
powstał mały zator decyzyjny, albowiem trasa dalej wiodła przez Orle do
Harrachova, i dalej wzdłuż Mumlavy w Karkonosze. Uprzedzano nas przed startem
że KRNAP wprowadził zakaz jazdy rowerem w nocy – formalnie można tylko wtedy
rower prowadzić; Honza lojalnie uprzedził nas że nikt z organizatorów nie
będzie analizował śladu GPS pod kątem przekraczania prędkości 5km/h w nocy na
terenie KRNAP, ale mandat słony można oberwać. Więc ostatecznie zostałem na noc
u Górzystów wychodząc z założenia że pchanie roweru po nocy przez
Karkonosze mija się z celem; pojawiła się tylko jeszcze jedna turystka i w
takim składzie – ja, ona i chłopaki z obsługi odprawialiśmy rytuały
kulturalno-kulinarno-muzyczne. Inaczej mówiąc imprezowaliśmy przy genialnej
gitarze do... późna. Zaspałem – tzn. wstałem o siódmej – chłopaki namówili mnie
jeszcze na solidne śniadanie, wyjechałem ostatecznie chyba za dwadzieścia
dziewiąta :-( W międzyczasie dogonił
mnie w końcu Paweł Kraczmar, jeden z pozostałych Polaków. Z naszej
szóstki najszybciej jechał Romek, potem ja, potem Paweł, pootem Grzesiek i na
koniec obaj Matusińscy. Aha, dzień poprzedni to było tylko 85km, drugi słaby
dzień, co tłumaczy dogonienie mnie przez Pawła...
Wizyta u Górzystów
Na wjeździe do Harrachova
wita nas tablica z zaproszeniem milarzy na jedzenie/spanie, niby głód mnie
nie męczył, ale jeden z Czechów rzucił myśl – puchar lodowy. Podziałało na
wyobraźnię, no to skręcamy. Jak się okazało za darmo to tu nic nie dawali,
natomiast dla zawodników były specjalne ceny. Nie sprawdzałem o ile były niższe
od normalnych, zamówiłem ten puchar a i po namyśle drugie śniadanie
z kawusią też. Najedzony jak bąk jadę dostojnie przez Harrachov, gwarno,
rojnie, wczasowicze i turyści celebrują swoje ulubione rodzaje aktywności
fizycznej, i tylko męczy mnie non-stop poczucie przynależności do zupełnie
innej bajki... W Davidzie kupuję jakieś tanie rękawiczki, 130 koron, o dziwo
nawet fajne. Jak się później okazało nacieszyłem się nimi tylko jeden dzień bo
lewa się gdzieś straciła – albo na Okraju, albo kawałek za. Ale to później, na
razie zaczyna się cykliczne grzbietowanie i dolinowanie ;-) Pierwszy jest
podjazd wzdłuż Mumlavy, potem dwoma zakosami na grzbiet ok. 1200m, trawers nad
Rokitnicami z przerwą na Budvara w Chacie Dvoracky, zjazd do Dolnych
Miseczek. Przez kolejny grzbiet do Szpindla. Tu spotykam znajomych Czechów
którzy robią sobie dłuższą przerwę. Jeden będzie szukał przychodni bo ma
problemy z tyłkiem i z czymś tam jeszcze, drugi serwisu bo na jakimś
zjeździe zaliczył solidną glebę i jakimś cudem wygięła mu się zębatka
z przodu, nie pamiętam czy blat czy średnia. Ja najpierw wjeżdżam na
niecały tysiąc, potem po krótkim acz stromym zjeździe na 800 startuję na
grzbietową turę do Vyrovki (1357m max). Pierwsze kilka kilometrów to asfaltowe
jednostajne kilkanaście do dwudziestu procent, potem trasa się „kładzie“ do
średnich marnych dziesięciu. Z Vyrovki smażę tarcze i klocki na
pięciokilometrowym zjeździe do Peca. Nie zatrzymując się tuż za centrum skręcam
w taką boczną asfaltową drogę trawersującą grzbiet Penkavci Vrchu aż do Malej
Upy. Droga jest honorna, na początku sięga chwilami 25% nachylenia. W Malej
Upie jem obiadokolację, potem przeważnie pcham rower wzdłuż wsi do centrum,
przy kościele. Zaczyna padać, najpierw skromnie, potem mocniej, wreszcie
dojeżdżam na Okraj w ulewie i wichurze o zmroku. Deszcz jak deszcz, ale wichura
była konkretna, po krótkim namyśle odpuszczam więc (znowu!) i biorę nocleg w
PTTK, testuję niezłe ciemne mocne piwo porterowe z Lwówka „Złoty pociąg“
:-). Romek wspominał o fajnej zabudowanej wiacie na turystycznym przejściu
granicznym jakieś 1,5-2 godziny dalej, ale zanosiło się na burzę więc...
Zresztą decyzja chyba była słuszna bo nazajutrz okazało się że w chatynce był
full (milarze) a nawet na zewnątrz jacyś czescy turyści koczowali pod chmurką
na karimatach tylko. Umawiam się z miłą Panią z recepcji na wczesne
wyjście, idę spać do drugiego budyneczku, wtarabaniam się z rowerem do
przedsionka (drzwi są zamykane, rano też mam je zamknąć i wrzucić klucz do
skrzynki). W środku jakaś spora rodzina/rodziny z dziećmi toczą nierówny
bój z kominkiem próbując dogrzać pomieszczenie, przy okazji zadymiając je
niemiłosiernie (ten kominek pamiętam chyba jeszcze z lat 80-tych). O dziwo
humory im dopisują, podchodzą do sprawy z pozytywnym nastawieniem; bardzo
przepraszają za ten dym :-) Nie próbuję tłumaczyć że nawet gdyby się paliło i
tak spałbym spokojnie. Jedyny minus to odległość – tylko 70km dzisiaj. Bardzo
późny wyjazd, dłuższe postoje na trasie, duużo pchania pod górkę, relatywnie
wczesny koniec. Cały czas pada.
Rano jest słonko. Piękny
dzień się zrobił. Trasa wiedzie teraz kawałek po polskiej stronie, najpierw w
dół asfaltem, potem dłuugi trawers grzbietu granicznego. Jakiś kilometr czy dwa
od asfaltu spotykam jednego ze znajomych Czechów - Vojtěcha - gramoli się powoli ze spania w
przydrożnym rowie :-). Rów to za dużo powiedziane może, takie wgłębienie na
jakieś 20-30cm maksymalnie, w miarę równe, więc do spania w zasadzie idealne,
no gdyby nie ta ulewa w nocy... Kawałek dalej jest paskudne „przeprawowe“ 100
metrów przez wyrąb – wiem że to już co najmniej dwa dni istnieje, jacyś
robotnicy z traktorami coś tam działają, ale efekty są mało zauważalne.
Mijam później opisywaną wcześniej wiatę na granicy, ci koczujący na zewnątrz
turyści wciąż tam są (od nich się dowiedziałem że w środku wiatki był ful, i że
milarze dopiero co niedawno pojechali). Suszą rzeczy spokojnie – w końcu nie
każdy musi startować w góry między czwartą a szóstą rano, nieprawdaż? Dalej
jest zjazd koło Żaclera do Bramy Lubawskiej; liczyłem na jakieś sklepy spożywcze
jak to przy granicy, ale to już w zasadzie przeszłość, jeden czy dwa otwarte
mają tylko alkohol i inne takie rzeczy – w końcu Polacy nie przyjeżdżają na
zakupy do Czech po rohliki, kiełbasę czy serki. Biorę Studencką która zastępuje
mi śniadanie, swoją drogą to swoisty fenomen że niektóre rzeczy u nich tak mało
się zmieniły – pamiętam ją z lat 80-tych (też kofolę, lentilki i parę
innych rzeczy) i poza nowymi smakami nic a nic się nie zmieniła. Dalej mam
prawie trzystumetrowy podjazd, do kilkunastu procent :-), szalony zjazd (ja
schodziłem) sypkim łupkowym gołoborzem do bodaj 40% i kolejną endurową traskę
od Jańskiego Wierchu – parę dni wcześniej były tam zawody MTB Trilogy
(czeskie). Na śladzie GPS oznaczono ją trupią czaszką, z uwagi na ciągnące
się po zachodniej stronie grzbietu kilkudziesięciometrowe urwisko. Trochę
jechałem, trochę prowadziłem w trudniejszych miejscach, gdy nagle wyprzedziło
mnie dwóch Czechów na lekko – jechali jak po deptaku... Można wpaść w
depresję... Kawałek dalej spotykam znów Vojtecha, na standardowe pytanie jak
leci odpowiada że tak sobie, i pyta czy gdzieś w tych ścianach nie znalazłem
zielonego Olympusa Mju. Co ciekawe – to był już jego drugi gigant (aparatu),
poprzednio stracił się gdzieś w Szkocji – i co jeszcze ciekawsze po pół roku
ktoś mu go odesłał! W każdym razie poprosił telefonicznie organizatorów o
poinformowanie zawodników jadących z tyłu – i już dzień później dostał
info że znalazł go Petr Ozogan.
Petr to osobna historia tych
zawodów. Chyba jedyny uczestnik wszystkich edycji, przy czym pierwsze cztery
zasuwał na piechotę. 57 lat, długa siwa broda, pierwszych nie ukończył, drugie
i trzecie ukończył na połowie, czwarte zrobił całe w b. dobrym czasie 20 dni i
trochę. Pytany jak wszyscy na Afterparty czy startuje za rok odpowiada że
jeszcze się zastanowi. Kilka miesięcy późnie na fejsie ogłasza że obiecał żonie
że już nie pobiegnie, więc... W lipcu 2015 znów widzimy go na starcie – na
hulajnodze tym razem :-) Dotrzymał słowa? – Dotrzymał. Strasznie się z tą
hulajnogą męczył, kupił jakiś badziewny model z dużo mniejszymi kółkami
niż inni, jechał dużo wolniej niż rok wcześniej biegł. 500 mil zajęło mu ponad
dwa tygodnie. Wszyscy śledzący jego walkę oczekiwali że da już sobie spokój,
pisał często jak jest ciężko. Napisał że jest zmęczony i decyzję podejmie rano.
Rano pisze że po długim namyśle NIE ZNALAZŁ żadnych WAŻNYCH powodów dla których
miałby skończyć... I kulał się kolejne 11 dni do mety, przy okazji bijąc rekord
trasy „od tyłu“. Za co dostał na Afterparty nagrodę specjalną w postaci
czerwonej latarni wieszanej na ostatnim wagonie w pociągu :-) W ostatniej
edycji przerzucił się znów na rower, choć jak mówi z MTB też nie
przepadają za sobą – no ale przecież obiecał...
Jeszcze a’propos postaci
startujących w zawodach. Na przykład Risza Stepanek – bez jednej, lewej ręki,
najpierw przejechał w 2013 całą trasę w 18 dni, rok później to samo w 14, w
2015 – jako chodziaż/biegacz zrobił pół trasy. Rok temu na starcie pojawiło się
dwóch zawodników na tandemie, dojechali do końca w 15 dni. W tym roku znów
pojawił się na starcie tandem, jednakże drugi zawodnik Václav Fišer jest niewidomy… Przejechali pół
trasy w 19 dni, na końcu Vacek płakał ze szczęścia. Rok temu na starcie nasze
zdumienie wzbudził Hiszpan mocujący do plecaka normalną kawiarkę – dla każdego
coś innego może być niezbędnym wyposażeniem ;-). Również rok temu najdłuższy
czas rowerem zrobił Zdenek Martinek – trochę ponad 26 dni; jak się okazało na
Afterparty ten bodaj 67-letni wtedy zawodnik wystartował będąc dość poważnie
chorym. Zapytany czy za rok znów pojedzie odpowiedział krótko: „Jak nie umrę to
pojadę”. I znów przejechał całość, tym razem o dzień krócej. Ale i tak to nie
on był najstarszym zawodnikiem – Jan Vlasak kończył właśnie bodaj 71 lat
:-) Jego czas to 21 dni…
Wyrąb na trasie, kawałek za Okrajem
Parking w środku gór i lasu?...
"Ścieżka" graniczna w okolicach Lubawki. Podobno niektórzy zjeżdżali...
Wracając do trasy, dalej
było okrążanie Adrspachu i przejazd u stóp Broumovskich Sten, potem wjazd na
ich grzbiet i przeskok do Pasterki. Po małym co nieco jadę dalej do Karłowa,
oczywiście po najgorszym z możliwych rowerowo szlaku, doganiając po drodze
czteroosobowe czeskie grupetto. Jakiś czas jedziemy razem, wkrótce już po
ciemku, odskakuję im na jakiejś ogromnej łące. Swoją drogą do głowy by mi nie
przyszło jak zjazd z Karłowa do Dusznik można udziwnić i uprzykrzyć.
Przestały mnie dziwić wpisy Czechów typu „nareszcie koniec Polski i tych łąk“.
Z Pasterki wyszło na tym „zjeździe“ 16,5 kilometra i ponad 400 metrów
podjazdów. Około wpół dwunastej rzucam kotwicę na stacji benzynowej Pieprzyka,
mają tam kilka pokoi do wynajęcia (spaliśmy tam z Romkiem dwa lata
wcześniej) a przy okazji na dole jest sklep całodobowy... Bilans dnia
przyzwoity, 114 kilometrów.
Dzień ósmy to najpierw jeden
z przyjemniejszych kawałków trasy, czyli przejazd przez Góry Orlickie.
Oczywiście wyjazd na grzbiet który osiągam przy Masarykowej Chacie to solidny
kawałek roboty, ale droga to prawie cały czas asfalt a i nachylenia rzędu
dziesięć czy paręnaście procent nie robią już na człowieku takiego wrażenia.
Nie żebym jechał jakoś szybciej, ale mając w nogach grube dziesiątki podobnych
czy lepszych podjazdów człowiek jakoś psychicznie obojętnieje. W dodatku wiem
z autopsji że od Masarykowej jest około czterdziestu kilometrów
grzbietówki ze zjazdami aż do doliny Orlicy do Pastvin. Dalej jest podjazd do
Czeskich Petrovic, po drodze kolejna zaprzyjaźniona miejscówka (patrz foto) i
przeciwieństwo miłej pierwszej pięćdziesiątki, czyli dłuższe kręcenie się po
masywie Wysokiego Kamienia.
Jedno z zaprzyjaźnionych miejsc na trasie z podpisami zawodników - kto spał, kto przejeżdżał
Traser chyba postawił sobie za zadanie pozwiedzać
bunkry i umocnienia których tam w okolicy wiele, ścieżki są nie bardzo
rowerowe. Góra nieduża, trochę ponad 800 metrów ale męcząca ponad miarę. Miałem
potem nadzieję na wjazd do Kralików, jakieś jedzenie, zakupy – na ekraniku
mojego Garmina 62s nie widać dokładnie czy jedziesz przez miasto czy jakieś
puste peryferia. Niestety w tym wypadku to było to drugie. Jedyny sklep jaki
spotkałem był zamknięty (niedziela), jedyny pensjonat na końcu wsi tak samo.
Trzeba by było skręcić do Kralików, tyle że to jest ponad dwa kilometry, w
dodatku pod górę. Odpytałem jeszcze telefonicznie Romka co jest dalej – to był
wjazd w masyw Śnieżnika – no i według niego nic typu spanie czy jedzenie przez
długi, długi czas tam nie występuje. Jakoś chwilę potem podeszły do mnie dwie
małe dziewczynki bawiące się przy sąsiedniej chałupie, przywitały się, zaraz
też pojawiła się ich mama którą zapytałem o jakieś pensjonaty czy inne
ubytovanie. Potwierdziła że tylko w Kralikach, ale od razu zaznacza że mogą
mnie przenocować i nakarmić, przepraszając jednocześnie że będzie to tylko
jakiś ryż z sosem z pomidorami bo co więcej to zjedli oni i inni
milarze którzy tu dziś przejeżdżali :-). Po krótkim namyśle stwierdziłem że
zostaję, do CP2 i tak bym nie dojechał (prawie 80 kilometrów) więc dużej
różnicy by mi to nie zrobiło, nawet jeśli bym te 20-30 kilometrów jeszcze
zrobił. Gospodyni poszła w sprawie tego ryżu, dziewczynki próbowały się
zaprzyjaźnić, jedna przyniosła mi nawet kwiatki :-), a za niedługą chwilę
pojawił się gospodarz, zaproponował piwo, porozmawialiśmy o tym i owym, i w
takiej sielance dotrwaliśmy do zmierzchu. W międzyczasie pojawił się można
powiedzieć już kolega Vojtech który wprawdzie nie chciał spać, ale na ryż i
piwo chętnie trochę zaczekał. A, przejechał też jedyny jadący w wyścigu sympatyczny
Anglik, Adrian Baskerville o ile pamiętam, zatrzymał się, popatrzył na nas
dwóch i pyta: „Is this a pension?” Na co mu
odpowiadam: „Not exactly” – a on „OK” i pojechał dalej. Cała rodzina jak się
okazało mieszkała na wyremontowanym piętrze domu, ja dostałem do dyspozycji
parter pełniący głównie rolę składziku i warsztatu. Ale był tam też zupełnie
normalny pokój z łóżkiem, łazienka w przedpokoju, czego można chcieć więcej?
Oczywiście uprzedziłem ich że raniutko zniknę „po angielsku”, oczywiście nie
chcieli ani grosza za nic… Dodatkowo idę rano do WC, patrzę a na kierownicy
roweru wisi jakaś reklamówka; zaglądam do środka a tam wielki kawał ciasta
pokrojony na kawałki… Ech… W sumie tylko 83 kilometry.
Poranna niespodzianka - pyszne ciasto na kierownicy
Objazd Śnieżnika
Dzień dziewiąty i ostatni jak się później okazało
to przede wszystkim długie trawersowanie Śnieżnika. Jest tam taka piękna
szeroka droga stokowa która dość łagodnie okrąża cały masyw – faktycznie bez
„cywilizacji” przez większość czasu. Ciasto się przydało, nawet bardzo, gdyż
normalne jedzenie pojawiło się dopiero na 40-tym kilometrze w Chacie Na Vrsi –
takie schronisko, około 900m n.p.m. Po drodze w pewnym momencie zaczęli się
pojawiać turyści piesi i hulajnogowi, a to z racji wyciągu krzesełkowego z
Horni Moravy (przy górnej stacji jest wypożyczalnia). Wielu wybiera zejście
pieszo czy zjazd taką „kolobeżką” zamiast powrotu kolejką. Przy górnej stacji
jest też posadowiona słynna już „Ścieżka w Obłokach”, na żywo robi naprawdę duże
wrażenie, niestety nie miałem tyle czasu żeby tam wleźć. Ale na pewno innym
razem tam wrócę jeszcze… Cóż jeszcze, obiad Na Vrsi, kawałek paskudnej trasy
bagnisto-borówkowej (tu zaliczyłem jedyną chyba glebę na trasie, na szczęście
wylądowałem w gęstych i sprężystych borówczyskach, zupełnie bez szwanku), kolejne
małe co nieco w Chacie Paprsek, wyjazd i zjazd na Smrka, również paskudnie
kamienisto-korzenny, wreszcie paręnaście kilometrów niezłego zjazdu na CP2. 78
kilometrów, czas sumaryczny to 8 dni 4 godziny i parę minut. W tym momencie nie
wiedziałem jeszcze czy pojadę lub nie dalej, postawiłem na relaks – piwo,
pepsi, aloe, jak leci :-). Wieczorem obsada CP zrobiła ognisko, kiełbaski,
rozmowy itd. Dopiero deszcz nas zgonił. W międzyczasie dojechał Paweł Kraczmar,
jak się okazało czekała na niego rodzina z Nysy bodajże – chyba siostra i
rodzice. Mieli ciasto którym rzecz jasna częstowali wszystkich. Paweł,
wrocławiak, skłaniał się do zakończenia wyścigu tutaj, postanowił jednak że
zaczeka na szwagra, Grześka Leśniaka z Ostrowa Wlkp. i być może wrócą razem do
domu, albo choć zmotywuje go do większego wysiłku dalej (ostatecznie chyba dwa
dni później pojechali dalej razem). Późnym wieczorem dotarła też niesamowita
węgierska biegaczka Anna Orsi, która jako pierwsza kobieta zrobiła całą trasę.
Honza Kopka opowiadał jak to już pod koniec, kilka czy kilkanaście kilometrów
od mety zatrzymało się przy niej auto, jacyś ludzie widząc w jakim jest stanie
chcieli ją zawieźć gdzie tylko będzie chciała; oczywiście nie chciała, a jak
pytali ją co się stało z jej butami i ona mówi że to wynik 1600km biegu to nie
uwierzyli i myśleli że sobie głupie żarty stroi ;-)
W tzw. międzyczasie ja cały czas biję się z
myślami – co dalej. Ostatecznie stanęło: koniec. Nie jestem w stanie jednoznacznie
określić co było najistotniejszą przyczyną zakończenia zawodów na CP2, wszak miało
być inaczej… Było wiele mniej czy więcej ważących „za” i „przeciw”. Roboczo
przyjąłem hipotezę że to problemy z motywacją, i w takim szerszym horyzoncie
jest to bez wątpienia prawda. Zresztą jak pisał jeden z poprzednich zwycięzców
w swoim poradniku, Stepan Stransky, te zawody wygrywa się (w sensie przejeżdża)
głową. Nie łydką, nie sprzętem a głową. Wtedy, tam na CP2 wydawało mi się że to
rozsądna decyzja – zaczynało mi jakby siadać lewe kolano, potraciłem czucie w
niektórych palcach – głównie prawa ręka, trochę prawa noga, odrobinę lewa ręka
(do dziś nie ustąpiło to całkowicie). Moje odbicie w lustrze mówiło – chłopie!
zobacz co ze sobą zrobiłeś – zapadnięte policzki, wory pod oczami, skóra opięta
na kościach (przez ten tydzień straciłem prawie 6kg). Jechałem trochę wolniej
niż zakładałem, była spora szansa że będę musiał dobierać urlop co trochę mi
nie pasowało. Bałem się o ślad z GPS – miałem dwa Garminy, na zapas, no i po
pierwszym dniu podstawowy odmówił posłuszeństwa. Nie chciał się włączyć.
Zakładałem że ślad się zapisał – brak śladu grozi nawet dyskwalifikacją! Jeden
z wolontariuszy na CP2, zdaje się spec od tych spraw, poświęcił mu chyba ze
dwie godziny na walkę, uruchomił go nawet, ale – śladu nie było :-(. On mówi żeby jeszcze w domu próbować, ew.
zebrać osoby które mnie widziały i mogą potwierdzić obecność na trasie, ale
gwarancji że mi to zaliczą i w jaki sposób ew. ukarzą – nie ma. Podałem osoby –
Honzę Kopkę – widział mnie na trójstyku granic na początku i parę Polaków,
Matusińskich, z którymi się witałem gdzieś w połowie pierwszego dnia. I tu
myśl, gdybym zrobił całość, i mnie zdyskwalifikowali, to nie wiem co bym ze
sobą zrobił. Poza tym tak od połowy dystansu brzęczały mi w uszach słowa kolegi
z Pucharu, Grzesia (w zeszłym roku trzecie miejsce w generalce), który
przejeżdżając na Bikeoriencie tylko pół trasy opowiadał później: „Był straszny
upał, wiem że dałbym radę przejechać całą trasę i pewnie z dobrym wynikiem, ale
byłbym tak całkiem wyjechany że sobie odpuściłem po prostu”. Teraz, po czasie,
myślę że jednak trzeba było jechać dalej… Ale jeszcze przed powrotem na osłodę
niejako obiecałem sobie że jednak to zrobię, może nie za rok, ale na pewno. Powrót
– machnąłem sobie jeszcze czterdziestkę
do Międzylesia, tam szczęśliwie miałem za dwadzieścia minut pociąg do Wrocka,
wprawdzie z autobusową komunikacją zastępczą po drodze, ale nikt nie robił
problemów z wrzuceniem roweru do bagażnika. Dalej za godzinkę do Legnicy, w
pozostawiony dziesięć dni wcześniej samochód i trzeba było zacząć przyzwyczajać
się do „rzeczywistości”.
Jak dla mnie to końcówka trasy w tym roku - jeszcze tylko zjazd ze Smrka.
Rzeczywistość… Rok temu to była wręcz
nierzeczywistość :-) Pierwszego dnia po powrocie budzę się w nocy, patrzę w
sufit i myślę: to jest mój pokój. Ale co do !#@$%^& mój pokój robi na
trasie? Przecież trasę znam dokładnie, i na 100% Lubin na niej nie jest… Dziwna
sprawa. Przez dwa tygodnie śniłem że jadę dalej; nie jak było, ale że wciąż
jestem na trasie. Nic nie pomagało, żaden reset mózgu… Podobno to normalne.
Jeden z kolegów po powrocie obudził się w nocy, wyszedł przez taras do ogrodu,
załatwił pod drzewem potrzebę i spokojnie wrócił do łóżka jak gdyby nigdy nic
do zdumionej żony. W tym roku było jakby łagodniej, wciąż sny, choć mniej
intensywne; raz czy dwa budzę się do pracy o szóstej wkurzony że znów zaspałem
i nie wystartuję przed siódmą. Na dłużej natomiast nieodmiennie zatrzymuje się
tęsknota – za tymi przestrzeniami, większymi niż rozmiar Polski, za tą swobodą
jaką daje formuła „tylko ja i trasa, plus parę zakazów z PN”, za przygodą, za
ludźmi, za emocjami – tymi dobrymi i tymi innymi – jak to np. jeden z
uczestników wyraził rok temu na Afterparty – Honzę (organizator) na trasie
serdecznie nienawidził, dzień po finiszu znów go kochał :-).
Dwa tygodnie temu niepewność się skończyła,
ogłoszono oficjalne wyniki, dostałem „tylko” dwie godziny kary za złamanie
zakazu jazdy na kawałku szlaku pieszego w KRNAP-ie (przegapiłem) – co oznacza
że ten pierwszy dzień mi zaliczono. Choć inny z zawodników za „niepełny zapis
trasy” dostał DSQ. Te dwie godziny różnicy żadnej nie robią, ostatecznie na
F500 byłem 37 „open” a 20 w kategorii wiekowej M2. Za niespełna dwa tygodnie
jadę na Afterparty gdzie będą wydawać nagrody – znaczy się koszulki. Oprócz
tego zabawa przy live music ile kto wytrzyma, sobotnia grupowa projizdka i
tyle.
Jeżdżę teraz znów na te maratony na orientację,
było Korno 130km, Abentojra na sprinterskim ;-) dystansie 100km, w piątek
Mordownik 130km; fajne to wszystko, piękne tereny i świetna zabawa, ale po
milach nic nie jest takie samo jak kiedyś. Już się nie dziwię że tak wielu z
nich wraca na start co roku. Wspominany Stransky pisał mi w czerwcu w
korespondencji że na pewno w tym roku pojedzie – ale być może turystycznie,
pofotografować, bo dopiero co zaliczył dwie wyczerpujące imprezy w podobnej
formule – Laudani i Divide Italy (ok. 600-700 i 860km). Wystartował jako
zawodnik i wziął drugie miejsce :-) Gdyby nie awaria sprzętu chyba by wygrał.
Romek mówi że jedzie za dwa lata. Ja na razie nie mówię nic.
- DST 900.00km
- Teren 800.00km
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj