Sobota, 17 marca 2018
Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację
Wiosenne Czarne Korno '18
Wahałem się do ostatniej chwili.
Jak ten baca z dowcipu. I to wcale nie ze względu na pogodę, bo kiedy wahałem się – nie była jeszcze jasno określona. Głównie przez naderwany czy naciągnięty lewy czwórgłowy z tyłu – raptem tydzień wcześniej na Złocie dla Zuchwałych, podczas porannej kąpieli w leśnej kałuży z niewidocznym lodowym dnem. Bolało całkiem konkretnie i chyba do środy poruszałem się jak Herr Flick z niezapomnianego „Allo, allo”. Były też poboczne wątki: że daleko i w ogóle tak co tydzień?... (byłem już zapisany na Różę Wiatrów następny tydzień później). Jednak testy praktyczne czyli wypad do sklepu pokazały że na rowerze jakoś mniej boli, było miejsce w Łukaszowej Toyotce z Wrocka no i miało być (i było) sporo dobrych znajomych. Co więcej osoby organizatorów – tak „administracyjnych” jak i „sportowych” gwarantowały że będzie sympatycznie, smacznie (Kosma & Co), ciekawie i… inaczej niż zwykle (Aramisy). Ale to wszystko furda, bo i tak najważniejsze były Dolinki! Dla tambylców którzy mają to pod bokiem i do woli, to oczywiście nie jest aż taka atrakcja, dla mnie to jest czas młodości gdy z pożyczonymi od ś.p. cioci Mychy przewodnikami zaczynałem eksplorować te tereny za pośrednictwem podmiejskich linii autobusowych serii dwieście. Oczywiście pieszo, i nie zimą, wtedy jeszcze byłem „normalny”.
Więc zapisałem się.
W międzyczasie prognoza się wyklarowała, i już wiadomo było że komfortowo nie będzie. Jak oni to wymodlili? Wiadomo że dla Aramisów im gorzej tym lepiej, na łatwe imprezy nie jeżdżą - i proszę, chyba zrobili tam w górze rezerwację. Generalnie na łykend upał zelżał (jeszcze nigdy tak szybko nie zamarzła mi rurka od camela), ale najbardziej w kość dał nam wiatr – porywisty, przeszywający, wysysający z nieosłoniętych miejsc ciepło jak czarna (przypadek?) dziura. Do tego popadywał śnieg, sporo dróg było już zamarzniętych na twardo, sporo jednak (zwłaszcza w lesie) tylko po wierzchu – tak jak i wiele kałuż, na szczęście płytkich. Nudy nie było.
Po przyjeździe do bazy zaawansowanym wieczorem zaczął się program KO – po drodze zamówiliśmy pizzę w Zabierzowie która dojechała kilka minut przed nami, Romek dowiózł Monikowe ciasto, browar Struś i inne wyroby biegłych rękodzielników wspomagały procesy integracyjne. Kosma przypomniała o istnieniu wina – wypiliśmy więc Bronkowy armeński koniak który wybornie wkomponował się w nastrój i smak ciesząc na modłę hetycką nasze wątroby...
Pominę cały ten poranny rozgardiasz, ubieranie się, smarowanie, pożywianie, suplementowanie, przygotowywanie kawy, kanapek i izo "na drogę". To rutyna i zazwyczaj wygląda podobnie, nie inaczej było i tym razem. W każdym razie o 7.15 stadko orientalistów wysłuchało odprawy, odebrało swoje mapy (2xA3 i jedno A4 z jakby OS-em) i rzuciło się do z góry skazanych na niepowodzenie prób wykreślenia optymalnej (hłe hłe) trasy. Osobiście zużyłem na to jakieś trzydzieści sekund, pierwszą myślą był zjazd na południe pod A4, ale wydało mi się za daleko i postanowiłem zacząć od wschodniego zakątka mapy – a potem się zobaczy. I z takim chytrym planem w głowie wróciłem już spokojny do przygotowań ekwipunku i suplementacji, gdyż zaspałem jakieś pół godziny i byłem w lekkim niedoczasie. Tutaj mała dygresja na poważnie: to miał być (i był) rogaining, co w dużym skrócie oznacza b. dużo punktów kontrolnych rozmieszczonych jakby bez ładu i składu, o różnych wagach punktowych i z teoretycznie zerową szansą na zaliczenie wszystkiego. W efekcie kluczową sprawą jest tu wybór punktów, szacowanie możliwości, warunków terenowych; albo inaczej mówiąc - co by tu zrobić żeby się jak najmniej narobić, a zarobić najwięcej punktów przeliczeniowych. W tej wersji większą rolę niż zwykle odgrywa myślenie i planowanie, co osobiście wolę gdyż daje złudne poczucie większych szans – przyjemnie jest wyobrażać sobie że jak się nie ma w nogach to ma się w głowie. Nawet jeśli to tylko wyobraźnia. Ale faktem jest że na tych trudnych imprezach statystycznie zajmowałem lepsze miejsca. Ale równie dobrze przyczyną może być mój ośli upór a nie większa wiedza czy umiejętności. Tak czy tak tym razem rogaining był bardzo na serio, zwycięzca na możliwych 5040 punktów przeliczeniowych zdobył ich raptem 2220.
No to start. Na pierwszy ogień idzie PK71 czyli szczyt skały, i od razu dostaję w zasadzie całą imprezę w pigułce – wysoko, stromo, nie-rowerowo i spory kawałek od drogi/ścieżki. A i tak wytargałem rower na górę, nawet teraz nie wiem za bardzo po co, może chciałem mu pokazać jak to wygląda z góry? Tutaj znów mała dygresja, zazwyczaj bardzo nie lubię punktów "chodzonych" – to w końcu są rowerowe imprezy; ale tym razem jest inaczej, jakoś wcale mi to nie przeszkadza, choć jest tego dużo więcej niż zwykle, jest śnieg, ślisko, stromo itd. To proste – to są Dolinki i wszystkie (prawie) te fajne miejsca właśnie takie trudne są. Ja to wiem, akceptuję, nie wiem jak inni, ale sądzę że każdy kto widzi i chłonie tą przyrodę, krajobrazy i przestrzenie myśli podobnie. Następny punkt jest trochę dziwny (PK62, wodospad) bo nie mamy go na karcie startowej. Odbijam więc go na rezerwie i jadę na wschód. Wjeżdżam w dolinę w której ma być czterdziestopunktowa "Szczelina w skale" i nagle przypominam sobie: to musi być Kluczwoda! Myśl nie jest poparta jakąś gruntowną wiedzą, nigdy nie zakuwałem topografii dolinkowej, wypływa gdzieś z podświadomości, ale coś mi szepcze w głowie że to na pewno to, i faktycznie tak jest. I ta myśl że wiem, że jestem na "starych śmieciach", wprawia mnie w dobry nastrój który zasadniczo pozostaje ze mną już do końca rajdu. Dobry nastrój po kilkuset metrach zostaje poddany poważnej próbie, albowiem dolinę przegradza na całą szerokość prywatna posiadłość – próba obejścia wzdłuż strumienia nie rokuje zbyt dobrze, na szczęście z drugiej strony wzdłuż płotu daje się w miarę bezstresowo przejść i punkt jest mój. Cóż, to tutaj niestety nierzadki widok, na takie atrakcyjne tereny zawsze było, jest i będzie duże parcie najróżniejszych sobiepanów. A turyści czy łojanci nie zawsze i nie wszędzie są mile widziani – znana jest np. taka sytuacja gdy "ktoś" smarował gównem kluczowe chwyty na drogach wspinaczkowych, tak tak. Dalej jest odcinek miękki pod cienką skorupą, dodatkowo poprzecinany ciekami i leżącymi drzewami, przez co jedzie się dość ciężko i jeszcze trzeba co rusz zsiadać. Śnieg oczywiście nabija się na bloki, więc trzeba za każdym razem trochę popracować żeby się wpiąć. Nie wpięcie się zwykle owocuje niespodziewanym uślizgiem buta z pedała... Następny punkt to kolejna górka do zdobycia, trzeba uważać bo wapień to chyba najbardziej śliska skała w RP. Zwłaszcza w zejściu. Niektórzy schodzą rakiem, noga za nogą, b. powoli. Jadę dalej. Kolejny punkt chyba wszyscy przegapiają, a jest to pierwszy z punktów opisowych. Nie ma na nich lampionów, jest tylko na mapie krótki wierszowany opis z zawartym w nim pytaniem, na które trzeba znaleźć odpowiedź i zapisać w odpowiedniej kratce na karcie startowej. W tym konkretnym przypadku chodzi o historyczną granicę pomiędzy cesarstwami Austrii i Rosji. Pytanie to ile głów orłów widać i jest ich w sumie bodaj jedenaście, bo na słupach granicznych są dwa godła z dwugłowymi orłami, na tablicy informacyjnej oba godła są powtórzone plus dodatkowo mamy godło Królestwa Polskiego – z również dwugłowym orłem i już jednogłowym, niezmutowanym orłem na tarczy. Trudność wynika z tego że słupy stoją za płotem na czyjejś posesji w dziurze w żywopłocie więc łatwo było to przegapić. Niektórzy oscylowali – do asfaltu, z powrotem paręset metrów – za daleko, znów do asfaltu, wreszcie jest!
Następne punkty to tak trochę bez historii, asfalt, widoczne z daleka. Trochę emocji (negatywnych) budzi maszt triangulacyjny – jak to on, na szczycie najwyższej góry w okolicy. Widać go z duuużej odległości, i jest sporo czasu żeby oswoić się z myślą że nieuchronnie lekko nie będzie. Po drodze są typowe podjazdy dolinkowe, takie na najbardziej terenowe przełożenie. Efektem ubocznym jest zabetonowanie przedniej przerzutki błotem pośniegowym na najmniejszej tarczce 22z, i tak już zostaje do końca gdyż nie mam chęci i czasu żeby to skuwać. A dalej zaczęły się schody. Najpierw w przenośni a potem dosłownie. Przesmyk skalny wydawał się nietrudny do znalezienia, bocznym asfaltem do końca zabudowań a potem 1-2 milimetry pod górę. Na skarpie leży już rower Wikiego, każdy wie jak wygląda, a sam Wiki szwenda się tu i tam po stromym zboczu między skałkami. Dołączam więc, upewniam się że jeszcze nie znalazł i wydeptuję nowe, własne ślady na śniegu (po śladach Wikiego nie było sensu). I nic. Dołączają coraz to nowi dezorientaliści, niestety ilość nie przechodzi w jakość. Pojawia się i Romek. Poszukiwania zataczają coraz szersze kręgi. W końcu używając pożyczonej od zawodniczki mapy (swoją zostawiłem w mapniku, wszak miało być łatwo) i szkła powiększającego widzę że ma być tam krzyż którego w szerokim promieniu na zboczu nie widać. Pewnie jest na szczycie - no to do góry – i to było to bo w międzyczasie właśnie ktoś tam z góry gromko obwieścił sukces. Coś było z mapą, bo pomiar śladu z GPSa post factum wykazał ~175m od drogi, czyli o jakieś sto metrów dalej niż wszyscy się spodziewali. Moje całe poszukiwanie zajęło mi 25 minut, więc straty nie były dramatyczne, za to kursowanie po stromym skalistym terenie góra-dół-góra-dół było dość męczące. Następne były wspominane schody... Jak się okazało punktem (opisowym) była jakaś ścianka wspinaczkowa oznaczona maleńką tabliczką jako Bukowe Schodki. Punkt jak punkt, ale to że ćwiczyła tam jakaś grupka łojantów, chyba kursanci, zdecydowanie wykraczało poza codzienność. Nie wiem kto był bardziej zdziwiony – czy my widząc ich czy odwrotnie. Rzecz jest o tyle dziwna że typową wspinaczkę zimową to raczej trenuje się na dużych ścianach np. tatrzańskich, ewentualnie lodową na różnych lodospadach, a co można przećwiczyć z zimowych technik na półwyciągowej ściance? Ale dobrze mi jest ze świadomością że nie jesteśmy jedynymi waryjatami w okolicy.
Kolejny będzie ciekawy pomnik na grzbiecie nad Doliną Szklarki, najpierw jest dość długi zjazd asfaltem, potem kawałek podjazdu – aż by się chciało wrzucić duży blat z przodu. Nie dzisiaj.
A teraz gwóźdź programu. Do punktu opisanego „Ruiny drzewa” muszę dojechać mijając kamieniołom. Czynny. Miałem nadzieję że da się go objechać jakoś, za płotem czy co. A tu dojeżdżam do bramy/szlabanu i nic takiego w oczy mi się nie rzuca. Zatrzymałem się coby popatrzeć na mapę i pomyśleć co dalej, a tu z dyżurki wychodzi do mnie strażnik/ochroniarz i zaczyna nieoczekiwanie od pytania czy mam kartę rowerową. WTF? Od razu poczułem się czegoś winny i normalnie mnie zamurowało. A on nawija i nawija, wypytuje gdzie, po co, którędy itd. Jak już ustaliliśmy że na Dębnik to poszło łatwiej – udzielił mi dokładnych instrukcji – tu po schodkach, chodniczkiem, dalej wciąż chodniczkiem, nie wolno na asfalt bo kamery, monitoring, jeszcze dalej będzie brama w którą pod żadnym pozorem nie wolno skręcić! Tylko cały czas prosto aż się skończy kamieniołom. I jeszcze mnie ostrzegł na koniec że dalej w lesie to już będzie stromo i czy ja o tym wiem?!... Bezradnie wzruszyłem ramionami w geście "A co ja mogę?" Uff.
Jak już wyszedłem z tej dolinki znalazłem ławeczkę i zrobiłem sobie przerwę na małe co nieco, a konkretnie bułę i kawę z termosu. Nawiasem mówiąc większość dnia jechałem o suchym pysku, ponieważ rurka od camelbaka zamarzła w imponującym tempie. Włożenie jej pod softshell nie pomogło – wciąż kawałek wystawał na mróz, dopiero włożenie całości do plecaka z rurką od strony pleców pozwoliło gdzieś tam się normalnie napić. Do tego czasu popijałem z rzadka tylko gorącą kawusię. Po kawie była dość łatwa paczka punktów – kamieniołom, cmentarz choleryczny (policzyć krzyże), przydrożna kapliczka (podać najstarszą datę) i źródło w kształcie serca. Kamieniołom zaatakowałem z nie najlepszej strony za śladami opon, skończyło się opuszczaniem się z rowerem z kilku progów; przy kapliczce jasne się stało że warun się pogarsza – wiało coraz mocniej a i temperatura też chyba spadała. Przy źródle spotkałem Jarka; Jarek jako ofiara lodowego Armagedonu Nocnej Masakry ‘2016 zmienił pod wpływem pogody trasę z rowerowej na pieszą krótką (ok. 25km). Właśnie doubierał się w dodatkową warstwę i zaczynał planować powrót. Jak się później okazało zimno go zwyciężyło i pod koniec przerwał trasę.
Kawałek dalej był punkt opisowy w sanktuarium karmelitów. Rzecz jasna na górce, wypchałem się tam pieszo żółtym szlakiem. Stromo. Ze znalezieniem „Fontanny” było trochę zachodu, jako że wcale to na fontannę nie wygląda, a dodatkowo właśnie zbliżała się jakaś msza czy inna uroczystość i dość tłumnie zjeżdżali się i schodzili wierni. Ale jest, tylko co to za ptaszysko go strzeże? Wygląda na kruka, ale że kruk?... Powinien być orzeł albo coś jeszcze honorniejszego; napisałem na karcie orzeł/kruk.
Następny punkt był – jakżeby inaczej – na górce po drugiej stronie doliny. Zjeżdżając do asfaltu spotkałem dla odmiany... Romka który jechał do "fontanny". W sumie - nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia zresztą. Mój pomysł na punkt obejmował lekkie cofnięcie się w stronę źródła, pokonanie strumienia (trafił się jakiś pień na szczęście) a z drugiej strony była droga wyprowadzająca wprost na punkt – bramę w murze otaczającym klasztorne dobra; a mur ten wije się po okolicznych wzgórzach jak większy chiński brat niemalże.
Kolejny pomysł żeby do następnego punktu kamieniołom do którego mur przylega okrążać górą wydał mi się zbyt ryzykowny, i to był błąd prawdopodobnie bo chyba byłoby szybciej i łatwiej – bez zjeżdżania w dolinę i wjeżdżania na kolejną górę. Więc wracam do asfaltu. Na przelocie „dołem” dogonił mnie... Romek i dłuższą chwilę jechaliśmy potem razem. Po drodze zaliczamy jeszcze żabę szerokoustną (punkt opisowy), dojeżdżamy jak daleko się da i przedzieramy się z buta przez las i chaszcze do jakiegoś wielkiego krzyża na krawędzi kamieniołomu. Dość zabawnie na siatce ogrodzenia wygląda tabliczka ostrzegawcza UWAGA GŁĘBOKIE WYKOPY! gdzie za płotem zaczyna się stumetrowej głębokości dziura. Wracając do rowerów trochę zamarudziłem i Romek mi odjechał. Ponieważ jestem już trochę padnięty lekceważę najbliższy grzbiet z trzema punktami w sumie, i to był chyba kolejny błąd bo objazd asfaltem w dolinie i tak jest stromy, i wcale szybciej niż w terenie nie jest. Zresztą jak się okazało później Romek właśnie tam pojechał, zrobił wszystkie trzy PK i dogonił mnie w następnym kamieniołomie. Na rzeczony kamieniołom wjechałem idealnie, był dość rozległy (nieczynny), wiedziony nosem skręcam „gdzieś” i wychodzę na lampion jak po poręczówce. Tu żadnych śladów już nie było, ani pieszych, ani opon.
Jak wracałem do wyjazdówki na miejsce właśnie dotarł Romek. Zaleciłem mu trzymać się śladów. Do następnego punktu – „Krzyż morowy” wiedzie lekko z górki droga dojazdowa do kamieniołomu, rowerowej klasy "highway", ale i tak zjeżdżam z duszą na ramieniu bo zlodzona jest okrutnie i z przyczepnością słabo. Krzyż wydaje się być w środku lasu i faktycznie tak jest; na szczęście z braku liści widać go z daleka. Sprawia niesamowite wrażenie (na mnie).
Po krzyżu Romek zaczyna montować oświetlenie bo już zaczyna zmierzchać, coś tam uzgadniamy, że zjeżdżamy na dół do Puszczy Dulowskiej. Pomysł oparty jest na jej względnej płaskości i dobrych drogach wewnątrz, i faktycznie tak jest. Pierwszy z punktów trzeba zajechać od tyłu bo krótsza droga zaznaczona na mapie nie funguje, a i tak jest trochę człapania po dość bagnistym terenie. Również trzeci tuż przy A4 – drzewo – koń by się uśmiał, drzewo ma może z metr wysokości. No może dwa. Po ciemku trudno zauważyć. Potem… zaczął się dramat, jako że skończył się las a zaczął się wmordewind. W końcu zacząłem marznąć; miałem wprawdzie w zapasie wiatrołap i sweterek puchowy, ale szkoda było czasu na grzebanie się z przebieraniem. Zachciało mi się zrobić jeszcze PK za dziewięćdziesiąt punktów koło ruin zamku (zagajnik) i tu mi trochę zeszło, bo był sporo dalej niż sądziłem, potem zrobiłem jeszcze jeden w Tenczynku za siedemdziesiąt – taka brama ze zwierzakami, była o sto metrów od trasy. I to był koniec orientowania się tego dnia bo właśnie skończył się czas. Od tego momentu liczyło się spóźnienie – dozwolone maksimum to godzina a zostało mi 13,5 kilometra po asfalcie. Niby luzik. Nie tego dnia niestety, zajęło mi to godzinę piętnaście, i tak oto poległem.
Rzecz jasna przyjechałem ostatni, wprawdzie na tarczy ale szczęśliwy, jako że jazda była wyjątkowo dobra tego dnia. Statystycznie wykręciłem ponad 96 kilometrów, Garmin naliczył 2177m podjazdów, 13 godzin na trasie, 11 1/4 w ruchu. Wygrał Romek z niewielką przewagą nad Krystianem który zgubił kartę i minimalnie się spóźnił – ale Romkowi na początku padł rower i wracał do bazy na wymianę. Więc myślę że wygrał zasłużenie. Nie chcę tu się rozwodzić co by było gdyby, jak zwykle konkluzja jest jedna: jest co poprawiać!
Co mi się jeszcze odcisnęło w pamięci. Przede wszystkim ogrom pracy jaki Aramisy włożyły w przygotowanie trasy. A do większości z nich nie da się dojechać autem, trzeba z buta. I to zacięcie krajoznawcze; moim zdaniem – i ich chyba tez – ważny jest całokształt razem wzięty, teren, przyroda ożywiona i nie, historia, teraźniejszość, folklor, zabytki, zwyczaje i obrzędy itd. Itp. To zdecydowanie i daleko wykracza poza typowe podejście sportowo – spacerowe. Wystarczy poczytać opisy punktów. I jeszcze ich "waga" - i nie mam tu na myśli punktów przeliczeniowych, raczej ważkość - zdecydowanie nie było to klasyczne "coś pośrodku niczego". To nie były punkty a Punkty, co oczywiście zasadniczo ułatwiało ich znajdowanie, ale na szczęście trudności terenowe i trochę pogodowe doskonale to równoważyły.
Pytałem Kosmy czy zatrudnienie ich jako budowniczych to jednorazowy eksperyment, czy początek serii – mówi że to drugie. Pytałem Grześka o ten ogrom włożonej pracy w trasę? Powiedział że ich to po prostu cieszy. Więc i ja się cieszę z góry na następne edycje bo przy ich energii przez wiele lat Wiosenne (?) Czarne (??) Korno będzie zdecydowanie warte startowania.
Więc zapisałem się.
W międzyczasie prognoza się wyklarowała, i już wiadomo było że komfortowo nie będzie. Jak oni to wymodlili? Wiadomo że dla Aramisów im gorzej tym lepiej, na łatwe imprezy nie jeżdżą - i proszę, chyba zrobili tam w górze rezerwację. Generalnie na łykend upał zelżał (jeszcze nigdy tak szybko nie zamarzła mi rurka od camela), ale najbardziej w kość dał nam wiatr – porywisty, przeszywający, wysysający z nieosłoniętych miejsc ciepło jak czarna (przypadek?) dziura. Do tego popadywał śnieg, sporo dróg było już zamarzniętych na twardo, sporo jednak (zwłaszcza w lesie) tylko po wierzchu – tak jak i wiele kałuż, na szczęście płytkich. Nudy nie było.
Po przyjeździe do bazy zaawansowanym wieczorem zaczął się program KO – po drodze zamówiliśmy pizzę w Zabierzowie która dojechała kilka minut przed nami, Romek dowiózł Monikowe ciasto, browar Struś i inne wyroby biegłych rękodzielników wspomagały procesy integracyjne. Kosma przypomniała o istnieniu wina – wypiliśmy więc Bronkowy armeński koniak który wybornie wkomponował się w nastrój i smak ciesząc na modłę hetycką nasze wątroby...
Pominę cały ten poranny rozgardiasz, ubieranie się, smarowanie, pożywianie, suplementowanie, przygotowywanie kawy, kanapek i izo "na drogę". To rutyna i zazwyczaj wygląda podobnie, nie inaczej było i tym razem. W każdym razie o 7.15 stadko orientalistów wysłuchało odprawy, odebrało swoje mapy (2xA3 i jedno A4 z jakby OS-em) i rzuciło się do z góry skazanych na niepowodzenie prób wykreślenia optymalnej (hłe hłe) trasy. Osobiście zużyłem na to jakieś trzydzieści sekund, pierwszą myślą był zjazd na południe pod A4, ale wydało mi się za daleko i postanowiłem zacząć od wschodniego zakątka mapy – a potem się zobaczy. I z takim chytrym planem w głowie wróciłem już spokojny do przygotowań ekwipunku i suplementacji, gdyż zaspałem jakieś pół godziny i byłem w lekkim niedoczasie. Tutaj mała dygresja na poważnie: to miał być (i był) rogaining, co w dużym skrócie oznacza b. dużo punktów kontrolnych rozmieszczonych jakby bez ładu i składu, o różnych wagach punktowych i z teoretycznie zerową szansą na zaliczenie wszystkiego. W efekcie kluczową sprawą jest tu wybór punktów, szacowanie możliwości, warunków terenowych; albo inaczej mówiąc - co by tu zrobić żeby się jak najmniej narobić, a zarobić najwięcej punktów przeliczeniowych. W tej wersji większą rolę niż zwykle odgrywa myślenie i planowanie, co osobiście wolę gdyż daje złudne poczucie większych szans – przyjemnie jest wyobrażać sobie że jak się nie ma w nogach to ma się w głowie. Nawet jeśli to tylko wyobraźnia. Ale faktem jest że na tych trudnych imprezach statystycznie zajmowałem lepsze miejsca. Ale równie dobrze przyczyną może być mój ośli upór a nie większa wiedza czy umiejętności. Tak czy tak tym razem rogaining był bardzo na serio, zwycięzca na możliwych 5040 punktów przeliczeniowych zdobył ich raptem 2220.
No to start. Na pierwszy ogień idzie PK71 czyli szczyt skały, i od razu dostaję w zasadzie całą imprezę w pigułce – wysoko, stromo, nie-rowerowo i spory kawałek od drogi/ścieżki. A i tak wytargałem rower na górę, nawet teraz nie wiem za bardzo po co, może chciałem mu pokazać jak to wygląda z góry? Tutaj znów mała dygresja, zazwyczaj bardzo nie lubię punktów "chodzonych" – to w końcu są rowerowe imprezy; ale tym razem jest inaczej, jakoś wcale mi to nie przeszkadza, choć jest tego dużo więcej niż zwykle, jest śnieg, ślisko, stromo itd. To proste – to są Dolinki i wszystkie (prawie) te fajne miejsca właśnie takie trudne są. Ja to wiem, akceptuję, nie wiem jak inni, ale sądzę że każdy kto widzi i chłonie tą przyrodę, krajobrazy i przestrzenie myśli podobnie. Następny punkt jest trochę dziwny (PK62, wodospad) bo nie mamy go na karcie startowej. Odbijam więc go na rezerwie i jadę na wschód. Wjeżdżam w dolinę w której ma być czterdziestopunktowa "Szczelina w skale" i nagle przypominam sobie: to musi być Kluczwoda! Myśl nie jest poparta jakąś gruntowną wiedzą, nigdy nie zakuwałem topografii dolinkowej, wypływa gdzieś z podświadomości, ale coś mi szepcze w głowie że to na pewno to, i faktycznie tak jest. I ta myśl że wiem, że jestem na "starych śmieciach", wprawia mnie w dobry nastrój który zasadniczo pozostaje ze mną już do końca rajdu. Dobry nastrój po kilkuset metrach zostaje poddany poważnej próbie, albowiem dolinę przegradza na całą szerokość prywatna posiadłość – próba obejścia wzdłuż strumienia nie rokuje zbyt dobrze, na szczęście z drugiej strony wzdłuż płotu daje się w miarę bezstresowo przejść i punkt jest mój. Cóż, to tutaj niestety nierzadki widok, na takie atrakcyjne tereny zawsze było, jest i będzie duże parcie najróżniejszych sobiepanów. A turyści czy łojanci nie zawsze i nie wszędzie są mile widziani – znana jest np. taka sytuacja gdy "ktoś" smarował gównem kluczowe chwyty na drogach wspinaczkowych, tak tak. Dalej jest odcinek miękki pod cienką skorupą, dodatkowo poprzecinany ciekami i leżącymi drzewami, przez co jedzie się dość ciężko i jeszcze trzeba co rusz zsiadać. Śnieg oczywiście nabija się na bloki, więc trzeba za każdym razem trochę popracować żeby się wpiąć. Nie wpięcie się zwykle owocuje niespodziewanym uślizgiem buta z pedała... Następny punkt to kolejna górka do zdobycia, trzeba uważać bo wapień to chyba najbardziej śliska skała w RP. Zwłaszcza w zejściu. Niektórzy schodzą rakiem, noga za nogą, b. powoli. Jadę dalej. Kolejny punkt chyba wszyscy przegapiają, a jest to pierwszy z punktów opisowych. Nie ma na nich lampionów, jest tylko na mapie krótki wierszowany opis z zawartym w nim pytaniem, na które trzeba znaleźć odpowiedź i zapisać w odpowiedniej kratce na karcie startowej. W tym konkretnym przypadku chodzi o historyczną granicę pomiędzy cesarstwami Austrii i Rosji. Pytanie to ile głów orłów widać i jest ich w sumie bodaj jedenaście, bo na słupach granicznych są dwa godła z dwugłowymi orłami, na tablicy informacyjnej oba godła są powtórzone plus dodatkowo mamy godło Królestwa Polskiego – z również dwugłowym orłem i już jednogłowym, niezmutowanym orłem na tarczy. Trudność wynika z tego że słupy stoją za płotem na czyjejś posesji w dziurze w żywopłocie więc łatwo było to przegapić. Niektórzy oscylowali – do asfaltu, z powrotem paręset metrów – za daleko, znów do asfaltu, wreszcie jest!
Następne punkty to tak trochę bez historii, asfalt, widoczne z daleka. Trochę emocji (negatywnych) budzi maszt triangulacyjny – jak to on, na szczycie najwyższej góry w okolicy. Widać go z duuużej odległości, i jest sporo czasu żeby oswoić się z myślą że nieuchronnie lekko nie będzie. Po drodze są typowe podjazdy dolinkowe, takie na najbardziej terenowe przełożenie. Efektem ubocznym jest zabetonowanie przedniej przerzutki błotem pośniegowym na najmniejszej tarczce 22z, i tak już zostaje do końca gdyż nie mam chęci i czasu żeby to skuwać. A dalej zaczęły się schody. Najpierw w przenośni a potem dosłownie. Przesmyk skalny wydawał się nietrudny do znalezienia, bocznym asfaltem do końca zabudowań a potem 1-2 milimetry pod górę. Na skarpie leży już rower Wikiego, każdy wie jak wygląda, a sam Wiki szwenda się tu i tam po stromym zboczu między skałkami. Dołączam więc, upewniam się że jeszcze nie znalazł i wydeptuję nowe, własne ślady na śniegu (po śladach Wikiego nie było sensu). I nic. Dołączają coraz to nowi dezorientaliści, niestety ilość nie przechodzi w jakość. Pojawia się i Romek. Poszukiwania zataczają coraz szersze kręgi. W końcu używając pożyczonej od zawodniczki mapy (swoją zostawiłem w mapniku, wszak miało być łatwo) i szkła powiększającego widzę że ma być tam krzyż którego w szerokim promieniu na zboczu nie widać. Pewnie jest na szczycie - no to do góry – i to było to bo w międzyczasie właśnie ktoś tam z góry gromko obwieścił sukces. Coś było z mapą, bo pomiar śladu z GPSa post factum wykazał ~175m od drogi, czyli o jakieś sto metrów dalej niż wszyscy się spodziewali. Moje całe poszukiwanie zajęło mi 25 minut, więc straty nie były dramatyczne, za to kursowanie po stromym skalistym terenie góra-dół-góra-dół było dość męczące. Następne były wspominane schody... Jak się okazało punktem (opisowym) była jakaś ścianka wspinaczkowa oznaczona maleńką tabliczką jako Bukowe Schodki. Punkt jak punkt, ale to że ćwiczyła tam jakaś grupka łojantów, chyba kursanci, zdecydowanie wykraczało poza codzienność. Nie wiem kto był bardziej zdziwiony – czy my widząc ich czy odwrotnie. Rzecz jest o tyle dziwna że typową wspinaczkę zimową to raczej trenuje się na dużych ścianach np. tatrzańskich, ewentualnie lodową na różnych lodospadach, a co można przećwiczyć z zimowych technik na półwyciągowej ściance? Ale dobrze mi jest ze świadomością że nie jesteśmy jedynymi waryjatami w okolicy.
Kolejny będzie ciekawy pomnik na grzbiecie nad Doliną Szklarki, najpierw jest dość długi zjazd asfaltem, potem kawałek podjazdu – aż by się chciało wrzucić duży blat z przodu. Nie dzisiaj.
A teraz gwóźdź programu. Do punktu opisanego „Ruiny drzewa” muszę dojechać mijając kamieniołom. Czynny. Miałem nadzieję że da się go objechać jakoś, za płotem czy co. A tu dojeżdżam do bramy/szlabanu i nic takiego w oczy mi się nie rzuca. Zatrzymałem się coby popatrzeć na mapę i pomyśleć co dalej, a tu z dyżurki wychodzi do mnie strażnik/ochroniarz i zaczyna nieoczekiwanie od pytania czy mam kartę rowerową. WTF? Od razu poczułem się czegoś winny i normalnie mnie zamurowało. A on nawija i nawija, wypytuje gdzie, po co, którędy itd. Jak już ustaliliśmy że na Dębnik to poszło łatwiej – udzielił mi dokładnych instrukcji – tu po schodkach, chodniczkiem, dalej wciąż chodniczkiem, nie wolno na asfalt bo kamery, monitoring, jeszcze dalej będzie brama w którą pod żadnym pozorem nie wolno skręcić! Tylko cały czas prosto aż się skończy kamieniołom. I jeszcze mnie ostrzegł na koniec że dalej w lesie to już będzie stromo i czy ja o tym wiem?!... Bezradnie wzruszyłem ramionami w geście "A co ja mogę?" Uff.
Jak już wyszedłem z tej dolinki znalazłem ławeczkę i zrobiłem sobie przerwę na małe co nieco, a konkretnie bułę i kawę z termosu. Nawiasem mówiąc większość dnia jechałem o suchym pysku, ponieważ rurka od camelbaka zamarzła w imponującym tempie. Włożenie jej pod softshell nie pomogło – wciąż kawałek wystawał na mróz, dopiero włożenie całości do plecaka z rurką od strony pleców pozwoliło gdzieś tam się normalnie napić. Do tego czasu popijałem z rzadka tylko gorącą kawusię. Po kawie była dość łatwa paczka punktów – kamieniołom, cmentarz choleryczny (policzyć krzyże), przydrożna kapliczka (podać najstarszą datę) i źródło w kształcie serca. Kamieniołom zaatakowałem z nie najlepszej strony za śladami opon, skończyło się opuszczaniem się z rowerem z kilku progów; przy kapliczce jasne się stało że warun się pogarsza – wiało coraz mocniej a i temperatura też chyba spadała. Przy źródle spotkałem Jarka; Jarek jako ofiara lodowego Armagedonu Nocnej Masakry ‘2016 zmienił pod wpływem pogody trasę z rowerowej na pieszą krótką (ok. 25km). Właśnie doubierał się w dodatkową warstwę i zaczynał planować powrót. Jak się później okazało zimno go zwyciężyło i pod koniec przerwał trasę.
Kawałek dalej był punkt opisowy w sanktuarium karmelitów. Rzecz jasna na górce, wypchałem się tam pieszo żółtym szlakiem. Stromo. Ze znalezieniem „Fontanny” było trochę zachodu, jako że wcale to na fontannę nie wygląda, a dodatkowo właśnie zbliżała się jakaś msza czy inna uroczystość i dość tłumnie zjeżdżali się i schodzili wierni. Ale jest, tylko co to za ptaszysko go strzeże? Wygląda na kruka, ale że kruk?... Powinien być orzeł albo coś jeszcze honorniejszego; napisałem na karcie orzeł/kruk.
Następny punkt był – jakżeby inaczej – na górce po drugiej stronie doliny. Zjeżdżając do asfaltu spotkałem dla odmiany... Romka który jechał do "fontanny". W sumie - nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia zresztą. Mój pomysł na punkt obejmował lekkie cofnięcie się w stronę źródła, pokonanie strumienia (trafił się jakiś pień na szczęście) a z drugiej strony była droga wyprowadzająca wprost na punkt – bramę w murze otaczającym klasztorne dobra; a mur ten wije się po okolicznych wzgórzach jak większy chiński brat niemalże.
Kolejny pomysł żeby do następnego punktu kamieniołom do którego mur przylega okrążać górą wydał mi się zbyt ryzykowny, i to był błąd prawdopodobnie bo chyba byłoby szybciej i łatwiej – bez zjeżdżania w dolinę i wjeżdżania na kolejną górę. Więc wracam do asfaltu. Na przelocie „dołem” dogonił mnie... Romek i dłuższą chwilę jechaliśmy potem razem. Po drodze zaliczamy jeszcze żabę szerokoustną (punkt opisowy), dojeżdżamy jak daleko się da i przedzieramy się z buta przez las i chaszcze do jakiegoś wielkiego krzyża na krawędzi kamieniołomu. Dość zabawnie na siatce ogrodzenia wygląda tabliczka ostrzegawcza UWAGA GŁĘBOKIE WYKOPY! gdzie za płotem zaczyna się stumetrowej głębokości dziura. Wracając do rowerów trochę zamarudziłem i Romek mi odjechał. Ponieważ jestem już trochę padnięty lekceważę najbliższy grzbiet z trzema punktami w sumie, i to był chyba kolejny błąd bo objazd asfaltem w dolinie i tak jest stromy, i wcale szybciej niż w terenie nie jest. Zresztą jak się okazało później Romek właśnie tam pojechał, zrobił wszystkie trzy PK i dogonił mnie w następnym kamieniołomie. Na rzeczony kamieniołom wjechałem idealnie, był dość rozległy (nieczynny), wiedziony nosem skręcam „gdzieś” i wychodzę na lampion jak po poręczówce. Tu żadnych śladów już nie było, ani pieszych, ani opon.
Jak wracałem do wyjazdówki na miejsce właśnie dotarł Romek. Zaleciłem mu trzymać się śladów. Do następnego punktu – „Krzyż morowy” wiedzie lekko z górki droga dojazdowa do kamieniołomu, rowerowej klasy "highway", ale i tak zjeżdżam z duszą na ramieniu bo zlodzona jest okrutnie i z przyczepnością słabo. Krzyż wydaje się być w środku lasu i faktycznie tak jest; na szczęście z braku liści widać go z daleka. Sprawia niesamowite wrażenie (na mnie).
Po krzyżu Romek zaczyna montować oświetlenie bo już zaczyna zmierzchać, coś tam uzgadniamy, że zjeżdżamy na dół do Puszczy Dulowskiej. Pomysł oparty jest na jej względnej płaskości i dobrych drogach wewnątrz, i faktycznie tak jest. Pierwszy z punktów trzeba zajechać od tyłu bo krótsza droga zaznaczona na mapie nie funguje, a i tak jest trochę człapania po dość bagnistym terenie. Również trzeci tuż przy A4 – drzewo – koń by się uśmiał, drzewo ma może z metr wysokości. No może dwa. Po ciemku trudno zauważyć. Potem… zaczął się dramat, jako że skończył się las a zaczął się wmordewind. W końcu zacząłem marznąć; miałem wprawdzie w zapasie wiatrołap i sweterek puchowy, ale szkoda było czasu na grzebanie się z przebieraniem. Zachciało mi się zrobić jeszcze PK za dziewięćdziesiąt punktów koło ruin zamku (zagajnik) i tu mi trochę zeszło, bo był sporo dalej niż sądziłem, potem zrobiłem jeszcze jeden w Tenczynku za siedemdziesiąt – taka brama ze zwierzakami, była o sto metrów od trasy. I to był koniec orientowania się tego dnia bo właśnie skończył się czas. Od tego momentu liczyło się spóźnienie – dozwolone maksimum to godzina a zostało mi 13,5 kilometra po asfalcie. Niby luzik. Nie tego dnia niestety, zajęło mi to godzinę piętnaście, i tak oto poległem.
Rzecz jasna przyjechałem ostatni, wprawdzie na tarczy ale szczęśliwy, jako że jazda była wyjątkowo dobra tego dnia. Statystycznie wykręciłem ponad 96 kilometrów, Garmin naliczył 2177m podjazdów, 13 godzin na trasie, 11 1/4 w ruchu. Wygrał Romek z niewielką przewagą nad Krystianem który zgubił kartę i minimalnie się spóźnił – ale Romkowi na początku padł rower i wracał do bazy na wymianę. Więc myślę że wygrał zasłużenie. Nie chcę tu się rozwodzić co by było gdyby, jak zwykle konkluzja jest jedna: jest co poprawiać!
Co mi się jeszcze odcisnęło w pamięci. Przede wszystkim ogrom pracy jaki Aramisy włożyły w przygotowanie trasy. A do większości z nich nie da się dojechać autem, trzeba z buta. I to zacięcie krajoznawcze; moim zdaniem – i ich chyba tez – ważny jest całokształt razem wzięty, teren, przyroda ożywiona i nie, historia, teraźniejszość, folklor, zabytki, zwyczaje i obrzędy itd. Itp. To zdecydowanie i daleko wykracza poza typowe podejście sportowo – spacerowe. Wystarczy poczytać opisy punktów. I jeszcze ich "waga" - i nie mam tu na myśli punktów przeliczeniowych, raczej ważkość - zdecydowanie nie było to klasyczne "coś pośrodku niczego". To nie były punkty a Punkty, co oczywiście zasadniczo ułatwiało ich znajdowanie, ale na szczęście trudności terenowe i trochę pogodowe doskonale to równoważyły.
Pytałem Kosmy czy zatrudnienie ich jako budowniczych to jednorazowy eksperyment, czy początek serii – mówi że to drugie. Pytałem Grześka o ten ogrom włożonej pracy w trasę? Powiedział że ich to po prostu cieszy. Więc i ja się cieszę z góry na następne edycje bo przy ich energii przez wiele lat Wiosenne (?) Czarne (??) Korno będzie zdecydowanie warte startowania.
- DST 97.00km
- Teren 70.00km
- Czas 13:00
- VAVG 7.46km/h
- Podjazdy 2177m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj