Wpisy archiwalne w miesiącu
Grudzień, 2016
Dystans całkowity: | 116.00 km (w terenie 116.00 km; 100.00%) |
Czas w ruchu: | 15:27 |
Średnia prędkość: | 7.51 km/h |
Maksymalna prędkość: | 44.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1255 m |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 116.00 km i 15h 27m |
Więcej statystyk |
Sobota, 17 grudnia 2016
Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację
Nocna Masakra 2016
Nocna Masakra 2016
Do Masakry mam duży sentyment, chociaż ta była dopiero moją trzecią, i to jest w ogóle pierwsza (i póki co jedyna) impreza na orientację w której startowałem trzykrotnie. Albowiem to właśnie dwa lata temu w Kaliszu Pomorskim zaczęła się moja kariera orientalisty. Wprawdzie stawianie Danielowych imprez w roli startera nie wygląda na dobry pomysł, ale Masakra jakimś cudem mnie akurat zachęciła i zapewne dlatego jest (i będzie) dla mnie obowiązkowym terminem w kalendarzu.
Dla nie znających tematu – Nocna Masakra odbywa się w grudniową noc około tygodnia przed Wigilią, rowerowo na dystansie 200 lub 100 kilometrów, w limicie czasowym 15 (i 10 na setce od tego roku) godzin. Charakterystycznego smaczku nadają jej mapy w skali 1:100000 o dość podłej aktualności i zmyślnie (żeby nie powiedzieć wrednie) poukrywane w terenie punkty kontrolne ;-) Zresztą o skali trudności najlepiej chyba świadczy fakt że do zeszłego roku nikomu na dłuższej trasie kompletu punktów zebrać się nie udało.
Generalnie mamy dwie szkoły „zaliczania” rowerowych imprez na orientację. Tradycyjna, oblężnicza, z zakładaniem bazy w bazie odpowiednio (dzień) wcześniej i druga – w stylu alpejskim (teraz bardziej modne jest określenie Fast&Light), gdy przyjeżdża się tuż przed startem i wraca zaraz po. Tradycyjny podział przebiega po kryterium odległości i my – Dolny i Górny Śląsk plus Małopolska :-) preferujemy wariant pierwszy, jako że na większość rajdów mamy daleko i przeważnie trzeba by było startować z domu w środku nocy żeby na przyzwoitą godzinę przed, na start zdążyć. Tambylcy, z dojazdami rzędu godziny najczęściej hołdują F&L, ale trzeba uczciwie przyznać że odległość nie jest tu jedynym kryterium i na to kiedy kto przyjeżdża ma jeszcze wpływ wiele innych rzeczy. Dla nas na przykład nie bez znaczenia jest możliwość posiedzenia dłużej i pogadania o tych wszystkich ważnych i nieważnych sprawach które się wydarzyły lub nie od ostatniego razu ;-) I tak właśnie zrobiliśmy i w tym roku, korzystając z pojemnego Romkowego busa zgarniającego nas po kolei z Tych, Wrocka i Lubina zajechaliśmy około dwudziestej do bazy w Sławoborzu, znajdującej się w „Zespole Placówek Specjalnych” (nazwa bardzo a’propos) i zainstalowaliśmy się w niewielkiej salce „kominkowej” zarezerwowanej dla cyklistów. Na miejscu był już Wiki który tradycyjnie nabił już sobie przed imprezą trochę kilometrów na licznik (i nowych gmin zapewne do kolekcji).
Pominę może aspekty pozasportowe i gorączkę przedstartową, każdy ma swoje procedury, ale co fajne w wyniku wieczornego spaceru został odkryty mały bar z pysznym i niedrogim jedzeniem, co rozwiązało automatycznie problem sobotniego obiadu. Generalnie większość próbowała się wyspać trochę na zapas, mi się chyba udało gdyż jakąś niedużą senność poczułem dopiero nad ranem, i to na krótko, ale może nie uprzedzajmy wypadków. Jakieś dwie godziny przed startem podjechaliśmy jeszcze na ten obiad – na pierwsze poszła porcja ziemniaczków z gulaszem z żołądków i surówkami z buraczków i ogórków kiszonych, na drugie to samo, ale z dewolajem :-). Pycha. Cena porcji to DYCHA; tak że jak ktoś będzie w Sławoborzu to polecam Bar (Pub?) Przy Przystanku, niedaleko od ronda w centrum w kierunku na Świdwin.
Na odprawie Daniel przekazał nam dwie radosne nowiny. Pierwszą od siebie że w lesie jest rzeźnia, drugą od Lasów Państwowych, w pewnym sensie powiązaną, że w lesie możemy wszyscy zginąć ;-) Poza tym start opóźnił się o czterdzieści minut, ale bardziej obchodziło mnie nie zaliczanie „moich” testowych punktów kontrolnych na stronie internetowej z wynikami live. Daniel powiedział żeby się nie przejmować, że w wolnej chwili naprawi ten błąd (powstały zresztą z mojej winy, podałem przy rejestracji niewłaściwy numer telefonu) i faktycznie naprawił, choć dopiero w środku nocy jakoś. W tym roku apka zyskała możliwość „odbijania” punktu przez NFC i jest to bardzo wygodna funkcja zwłaszcza w czasie deszczu.
Nareszcie start, wybieram wariant na północ i zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jest rześko ok. -3 czy -4 stopnie więc ruszam z kopyta, co w praktyce oznacza że większość mnie wyprzedza. Skręcam dobrze, ale już kilometr dalej wybieram złą drogę i zaczyna się ta rzeźnia… Drogi błotniste rozjeżdżone przez ciężki sprzęt i zamarznięte na kość, dodatkowo zasypane wyciętym drzewem od gałęzi po pnie implikują zmianę napędu na „pchamy”. Kiedy w końcu przepycham się do jakiejś rozsądnej drogi spotykam najpierw Wojtka a kawałek dalej, już na nasypie po nie istniejącej linii kolejowej stadko piechurów i wspólnie bez problemu osiągamy PK10 położony pod pięknym wiaduktem. Początkowo po nasypie pcham, ale biegacze wjeżdżają mi na ambicję, więc wskakuję na siodełko i dłuższą chwilę wytrząsam swoje cztery litery. O dziwo czas mam mocno zbliżony do większości, co chwila ktoś przybiega, przyjeżdża, jest tłoczno. W kolejnym ruchu planuję zrobić tryplet PK4,5 i 2, niezłymi drogami dojeżdżam do Podwilcza, kawałek dalej wybieram drogę przez pole która dość szybko znika i przebijam się przez orane zamarznięte po wierzchu pole – oj nie ostatni raz tej nocy – do lasu, gdzie łapię jakieś przejezdne drogi i dobijam z niewielką stratą do większej grupy do czwórki, po drodze marnując parę minut na pierwszy strumień, nie zwracając uwagi na jego mizerny wymiar w żadnym razie nie dający szans na młyn. Dalej było najpierw łatwo, na rozstajach spotykam Romka, wymieniamy parę uprzejmości i informacji, łoję pod górę i – początki mam zawsze trudne – zaczynam czesać las o jakieś trzysta metrów za wcześnie. To duży błąd i nie wiem z czego wynika, faktem jest że niezależnie ode mnie jeszcze ładnych parę osób włazi na ten sam wierzchołek i czeszą to samo nie wierząc w moje informacje że ani na tym, ani na sąsiednim wierzchołku punktu nie ma :-) Ponieważ wiem że często nie doszacowuję odległości próbuję jechać dalej, i za te 300m znajduję solidną drogę na przełęcz z której bezproblemowo już zdobywam piątkę. W sumie było tanio bo zmarnowałem raptem siedemnaście minut, co jak na Masakrę niewiele znaczy. Dwójka to w zasadzie bez historii jeśli pominąć paręset metrów oranego, po dojechaniu na jakieś sto metrów punkt wystawił mi biegacz rozmyślający nad następnym etapem – niektóre punkty były wspólne dla obu rodzajów sił zbrojnych – czyli piechoty i zmotoryzowanych ;-) Dla odmiany przelot na ósemkę i sama ósemka przyniosły ze sobą dużo więcej emocji. Po pierwsze to trochę niefrasobliwie pomykałem przez las „mniej więcej” na południe korzystając z dość gęstej nie zaznaczonej na mapie sieci dróg leśnych i polnych. Więc wariant wyszedł mało optymalny; po drugie pojawił się przedsmak późniejszego koszmaru, a mianowicie zrobiło się ślisko. Najpierw dość bezpiecznie bo w postaci wygładzonego przez wodę i zamarzniętego piaseczku na polnej drodze przez orane – można było na to orane zjechać i jechać, potem trochę gorzej bo po glazurowanych betonowych płytach, ale i tu pas pomiędzy był jeszcze znośny bo z odrobiną trawy. Ostatecznie przebiłem się przez las do asfaltu, kawałeczek dalej znów zjechałem w las i w miarę bezstresowo osiągnąłem okolice ósemki. I znów miałem trochę szczęścia, gdyż po zmarnowaniu dziesięciu minut na szwendanie się po jakimś grzbieciku nadjechało dwoje rowerzystów którzy mieli informacje (nie wiem skąd) że Daniel źle wrysował punkt, że dwudziestu wspaniałych czesało tu okolicę przez godzinę i z ostatecznych konsultacji przez telefon z Danielem wynikło że trzeba przesunąć się pięćset metrów na wschód. Minimalnie odwdzięczyłem się znalezieniem punktu – ja poszedłem trochę w lewo, oni bardziej w prawo i moja koncepcja była lepsza. Potem był dobry przelot 2,5km do przejazdu kolejowego, i na tym w zasadzie szybka jazda tej nocy się zakończyła… Od dłuższego czasu padała z mgły/chmury mżawka i – siadała sobie pod postacią lodu na wszystkim. Na asfalcie w stronę Dąbrowy szybko okazało się że przyczepność spadła praktycznie do zera, na leśno-polnej drodze na Modrzewiec wyszło że nie tylko na asfalcie :-) To takie dziwne uczucie gdy po jakimś nerwowym ruchu kierownicą czy najechaniu na jakiś kamień alboco nagle rower w ułamku sekundy znika spod ciebie i doświadczasz na chwilę spadania swobodnego. Jazda zamienia się szybko w rozpaczliwe szukanie poboczy, trawki, przyczepności pomiędzy lodzikiem a zmrożonymi koleinami, kamieniami i innymi zawalidrogami. W Modrzewcu niebacznie zmieniam potwornie śliski asfalt na dwa razy gorszy chodnik z polbruku, co kończy się bolesnym stłuczeniem kości ogonowej, szczęśliwie złagodzonym przez plecak. Wreszcie dojeżdżam do Lipia ze strachem patrząc na rzadkie na szczęście samochody – gdyby taki wpadł w poślizg w złym miejscu to po mnie, nie ucieknę. Ponieważ nie sprawdziłem wcześniej lokalizacji hoteliku sonduję na jakieś 150m kierunek północny, potem dzwonię do Daniela który wskazuje mi właściwą lokalizację. Zawracając mija mnie karetka z włączonym kogutem… W hoteliku jest bez mała połowa rowerzystów i dowiaduję się że właśnie ona (karetka) zabrała Jarka który pechowo podczas upadku złamał nogę, w oparciu o korbę własnego roweru. Chłopaki podejrzewali otwarte złamanie z uwagi na sporą ilość krwi, szczęśliwie okazało się później że to „tylko” blat mu podziurawił skórę. Siedzimy tam długo, czekając na jakieś info ze szpitala, opychając się w międzyczasie pyszną grochówką, ciastkami, kawą i herbatą. Jednocześnie internet gotuje się od odpytywania meteo.pl o pogodę. Niestety prognozowana wcześniej w miarę szybka zwyżka temperatury odchodzi w niepamięć i już wiadomo że odwilż szybko nie nadejdzie. Część z kolegów postanawia tam zdaje się odpuścić i jakoś w miarę bezpiecznie wycofać się do bazy. Ja po około trzech kwadransach zaczynam o dziwo marznąć, więc biorę mapę i żeby się rozruszać idę z buta na dziewiątkę – to tylko trochę ponad kilometr w jedną stronę, więc robię to w niecałe pół godziny i jest to mniej więcej tyle samo ile zeszło sporej grupce rowerzystów na kołach którzy też zdecydowali się ruszyć :-) Po powrocie i kolejnej półgodzinie czekania wiadomo już że sportu więcej tej nocy raczej nie będzie, jednak startujemy ostatecznie dalej z nadzieją zrobienia jeszcze paru punktów. Tylko co wyjechałem poza Lipie gdy nagle dzwoni telefon. Zjeżdżam bezpiecznie w trawę i patrzę kto zacz – godzina już wpół pierwszej; a to znajomy pyta się co porabiam… :-) bo niby miałem jechać, ale żadne punkty na live stronce z wynikami się u mnie nie pokazują, więc pewnie zrezygnowałem czy coś w tym rodzaju. Pogadaliśmy dłuższą chwilę i to było nawet przyjemne – że jest gdzieś tam normalny świat gdzie ludzie najzwyczajniej w świecie w sobotę wieczór imprezują z przyjaciółmi, i nawet pomyślą trochę o tych którzy mają mniej komfortowo, czyli o mnie. Kolejna wieś na trasie zweryfikowała moje fałszywe przekonanie że bardziej ślisko już się nie da… Otóż da się – na kocich łbach to nawet na nogach trudno ustać, a na kołach a-b-s-o-l-u-t-n-i-e jechać się nie da. Dobrze że to tylko przez wieś, i przez pola było już „normalnie” ślisko. Na PK20 znalezienie początku nasypu zajęło mi dziesięć minut, w międzyczasie akurat nadjechali Grześ z Łukaszem i mogłem im go wystawić, choć nie bardzo chcieli wierzyć jak im wołałem żeby przez las na moją czołówkę się kierować :-) Oni pojechali potem zdaje się z powrotem i na Świdwin, ja poleciałem dalej na południe na dwunastkę. Za Cieszeniewem trafiłem na fantastyczny kawałek nie zamarzniętej twardej piaszczystej drogi; przyczepność była bajeczna – tyle że długo to nie trwało i nagle zaliczyłem epicką glebę na dużej prędkości, na szczęście bez większych konsekwencji. Dalszy kawałek od Kluczkowa dla odmiany był bardziej koleinowy co wcale nie jest wiele lepsze od ślizgawicy, bo potencjalny upadek może być bardziej bolesny. Punkt był dość łatwy, przelot w stronę osiemnastki o dziwo też. Sam punkt poszedł mi dużo gorzej, od zjazdu z asfaltu do znalezienia punktu zeszło mi czterdzieści minut, powrót na asfalt kolejne dwadzieścia. Nawet nie chce mi się specjalnie roztrząsać dlaczego – ot, nad ranem zaczynają się pojawiać wielbłądy. Potem w przebłysku geniuszu zrezygnowałem z planowanej większej pętli 14-11-6-3 albo 1 i pojechałem na PK21, który mimo wybrania złej drogi (nie zwróciłem uwagi że wprawdzie idzie na północ ale jednak trochę ku zachodowi), po którymś z kolei spacerze po oranym znalazłem w miarę łatwo. Wreszcie nadeszło ukoronowanie mojej nierównej walki z pogodą, terenem i własną indolencją: PK3. W mniej więcej połowie sympatycznego przelotu spodziewana droga na północ skrajem lasu wyparowała i musiałem zakrążyć. Wybrałem wariant w lewo na Lekowo. Planowałem objechać go (punkt) lekko na zachód i zaatakować równoleżnikowo – zresztą jak się później okazało tą samą drogą atakowali go Grześ z Łukaszem jakieś dziesięć minut wcześniej. Tyle że oni znaleźli go szybko, a ja znów nie doszacowałem odległość i zleciało mi sporo ponad pół godziny zanim trafiłem na podwójnego grubego świerka. W tzw. międzyczasie nastał dzień :-) Rzut oka na zegarek – orzeszku… – ósma zero dwa, osiem minut do terminu. Żeby zdobywanie tego punktu miało sens i dało jakiś zysk nie mogłem się spóźnić więcej niż 29 minut, a miałem jeszcze dziesięć kilometrów do bazy, z czego dwa przez słabo przejezdny las (już błoto, koleiny, wyrąb, pod górkę). Jeszcze na wjeździe na asfalt zaliczam ostatnią solidną lodową glebę tego dnia, na szczęście końcówka była lekko z górki i odbiłem punkt META na trzy minuty przed deadline :-) Uff…
Wracając zmienialiśmy się po kolei za kierownicą, Romek większość trasy przespał bo ma chyba najdalej a godzinna drzemka w bazie przecież wiele nie daje. Lewy bark boli mnie do dzisiaj, kość ogonowa też się odzywa, Jarka ostatecznie zabraliśmy z Koszalina ze szpitala do domu, do Wrocławia gdzie bodaj we wtorek go operowali – śruba i jakiś kawałek blachy – według wypisu było to w miarę proste złamanie więc jest szansa że na wiosnę wróci na trasy. Myślę że ta Masakra przejdzie do historii jako „prawdziwa” masakra.
Aha, najlepsza trójka zgarnęła po dwanaście punktów z dwudziestu jeden, kolejnych siedmiu po jedenaście, w tym i ja, co dało mi dziesiąte miejsce. IMO dość wysoko jak na moje możliwości, tym razem miałem mniej pecha od innych :-)
Do Masakry mam duży sentyment, chociaż ta była dopiero moją trzecią, i to jest w ogóle pierwsza (i póki co jedyna) impreza na orientację w której startowałem trzykrotnie. Albowiem to właśnie dwa lata temu w Kaliszu Pomorskim zaczęła się moja kariera orientalisty. Wprawdzie stawianie Danielowych imprez w roli startera nie wygląda na dobry pomysł, ale Masakra jakimś cudem mnie akurat zachęciła i zapewne dlatego jest (i będzie) dla mnie obowiązkowym terminem w kalendarzu.
Dla nie znających tematu – Nocna Masakra odbywa się w grudniową noc około tygodnia przed Wigilią, rowerowo na dystansie 200 lub 100 kilometrów, w limicie czasowym 15 (i 10 na setce od tego roku) godzin. Charakterystycznego smaczku nadają jej mapy w skali 1:100000 o dość podłej aktualności i zmyślnie (żeby nie powiedzieć wrednie) poukrywane w terenie punkty kontrolne ;-) Zresztą o skali trudności najlepiej chyba świadczy fakt że do zeszłego roku nikomu na dłuższej trasie kompletu punktów zebrać się nie udało.
Generalnie mamy dwie szkoły „zaliczania” rowerowych imprez na orientację. Tradycyjna, oblężnicza, z zakładaniem bazy w bazie odpowiednio (dzień) wcześniej i druga – w stylu alpejskim (teraz bardziej modne jest określenie Fast&Light), gdy przyjeżdża się tuż przed startem i wraca zaraz po. Tradycyjny podział przebiega po kryterium odległości i my – Dolny i Górny Śląsk plus Małopolska :-) preferujemy wariant pierwszy, jako że na większość rajdów mamy daleko i przeważnie trzeba by było startować z domu w środku nocy żeby na przyzwoitą godzinę przed, na start zdążyć. Tambylcy, z dojazdami rzędu godziny najczęściej hołdują F&L, ale trzeba uczciwie przyznać że odległość nie jest tu jedynym kryterium i na to kiedy kto przyjeżdża ma jeszcze wpływ wiele innych rzeczy. Dla nas na przykład nie bez znaczenia jest możliwość posiedzenia dłużej i pogadania o tych wszystkich ważnych i nieważnych sprawach które się wydarzyły lub nie od ostatniego razu ;-) I tak właśnie zrobiliśmy i w tym roku, korzystając z pojemnego Romkowego busa zgarniającego nas po kolei z Tych, Wrocka i Lubina zajechaliśmy około dwudziestej do bazy w Sławoborzu, znajdującej się w „Zespole Placówek Specjalnych” (nazwa bardzo a’propos) i zainstalowaliśmy się w niewielkiej salce „kominkowej” zarezerwowanej dla cyklistów. Na miejscu był już Wiki który tradycyjnie nabił już sobie przed imprezą trochę kilometrów na licznik (i nowych gmin zapewne do kolekcji).
Pominę może aspekty pozasportowe i gorączkę przedstartową, każdy ma swoje procedury, ale co fajne w wyniku wieczornego spaceru został odkryty mały bar z pysznym i niedrogim jedzeniem, co rozwiązało automatycznie problem sobotniego obiadu. Generalnie większość próbowała się wyspać trochę na zapas, mi się chyba udało gdyż jakąś niedużą senność poczułem dopiero nad ranem, i to na krótko, ale może nie uprzedzajmy wypadków. Jakieś dwie godziny przed startem podjechaliśmy jeszcze na ten obiad – na pierwsze poszła porcja ziemniaczków z gulaszem z żołądków i surówkami z buraczków i ogórków kiszonych, na drugie to samo, ale z dewolajem :-). Pycha. Cena porcji to DYCHA; tak że jak ktoś będzie w Sławoborzu to polecam Bar (Pub?) Przy Przystanku, niedaleko od ronda w centrum w kierunku na Świdwin.
Na odprawie Daniel przekazał nam dwie radosne nowiny. Pierwszą od siebie że w lesie jest rzeźnia, drugą od Lasów Państwowych, w pewnym sensie powiązaną, że w lesie możemy wszyscy zginąć ;-) Poza tym start opóźnił się o czterdzieści minut, ale bardziej obchodziło mnie nie zaliczanie „moich” testowych punktów kontrolnych na stronie internetowej z wynikami live. Daniel powiedział żeby się nie przejmować, że w wolnej chwili naprawi ten błąd (powstały zresztą z mojej winy, podałem przy rejestracji niewłaściwy numer telefonu) i faktycznie naprawił, choć dopiero w środku nocy jakoś. W tym roku apka zyskała możliwość „odbijania” punktu przez NFC i jest to bardzo wygodna funkcja zwłaszcza w czasie deszczu.
Nareszcie start, wybieram wariant na północ i zgodnie z ruchem wskazówek zegara, jest rześko ok. -3 czy -4 stopnie więc ruszam z kopyta, co w praktyce oznacza że większość mnie wyprzedza. Skręcam dobrze, ale już kilometr dalej wybieram złą drogę i zaczyna się ta rzeźnia… Drogi błotniste rozjeżdżone przez ciężki sprzęt i zamarznięte na kość, dodatkowo zasypane wyciętym drzewem od gałęzi po pnie implikują zmianę napędu na „pchamy”. Kiedy w końcu przepycham się do jakiejś rozsądnej drogi spotykam najpierw Wojtka a kawałek dalej, już na nasypie po nie istniejącej linii kolejowej stadko piechurów i wspólnie bez problemu osiągamy PK10 położony pod pięknym wiaduktem. Początkowo po nasypie pcham, ale biegacze wjeżdżają mi na ambicję, więc wskakuję na siodełko i dłuższą chwilę wytrząsam swoje cztery litery. O dziwo czas mam mocno zbliżony do większości, co chwila ktoś przybiega, przyjeżdża, jest tłoczno. W kolejnym ruchu planuję zrobić tryplet PK4,5 i 2, niezłymi drogami dojeżdżam do Podwilcza, kawałek dalej wybieram drogę przez pole która dość szybko znika i przebijam się przez orane zamarznięte po wierzchu pole – oj nie ostatni raz tej nocy – do lasu, gdzie łapię jakieś przejezdne drogi i dobijam z niewielką stratą do większej grupy do czwórki, po drodze marnując parę minut na pierwszy strumień, nie zwracając uwagi na jego mizerny wymiar w żadnym razie nie dający szans na młyn. Dalej było najpierw łatwo, na rozstajach spotykam Romka, wymieniamy parę uprzejmości i informacji, łoję pod górę i – początki mam zawsze trudne – zaczynam czesać las o jakieś trzysta metrów za wcześnie. To duży błąd i nie wiem z czego wynika, faktem jest że niezależnie ode mnie jeszcze ładnych parę osób włazi na ten sam wierzchołek i czeszą to samo nie wierząc w moje informacje że ani na tym, ani na sąsiednim wierzchołku punktu nie ma :-) Ponieważ wiem że często nie doszacowuję odległości próbuję jechać dalej, i za te 300m znajduję solidną drogę na przełęcz z której bezproblemowo już zdobywam piątkę. W sumie było tanio bo zmarnowałem raptem siedemnaście minut, co jak na Masakrę niewiele znaczy. Dwójka to w zasadzie bez historii jeśli pominąć paręset metrów oranego, po dojechaniu na jakieś sto metrów punkt wystawił mi biegacz rozmyślający nad następnym etapem – niektóre punkty były wspólne dla obu rodzajów sił zbrojnych – czyli piechoty i zmotoryzowanych ;-) Dla odmiany przelot na ósemkę i sama ósemka przyniosły ze sobą dużo więcej emocji. Po pierwsze to trochę niefrasobliwie pomykałem przez las „mniej więcej” na południe korzystając z dość gęstej nie zaznaczonej na mapie sieci dróg leśnych i polnych. Więc wariant wyszedł mało optymalny; po drugie pojawił się przedsmak późniejszego koszmaru, a mianowicie zrobiło się ślisko. Najpierw dość bezpiecznie bo w postaci wygładzonego przez wodę i zamarzniętego piaseczku na polnej drodze przez orane – można było na to orane zjechać i jechać, potem trochę gorzej bo po glazurowanych betonowych płytach, ale i tu pas pomiędzy był jeszcze znośny bo z odrobiną trawy. Ostatecznie przebiłem się przez las do asfaltu, kawałeczek dalej znów zjechałem w las i w miarę bezstresowo osiągnąłem okolice ósemki. I znów miałem trochę szczęścia, gdyż po zmarnowaniu dziesięciu minut na szwendanie się po jakimś grzbieciku nadjechało dwoje rowerzystów którzy mieli informacje (nie wiem skąd) że Daniel źle wrysował punkt, że dwudziestu wspaniałych czesało tu okolicę przez godzinę i z ostatecznych konsultacji przez telefon z Danielem wynikło że trzeba przesunąć się pięćset metrów na wschód. Minimalnie odwdzięczyłem się znalezieniem punktu – ja poszedłem trochę w lewo, oni bardziej w prawo i moja koncepcja była lepsza. Potem był dobry przelot 2,5km do przejazdu kolejowego, i na tym w zasadzie szybka jazda tej nocy się zakończyła… Od dłuższego czasu padała z mgły/chmury mżawka i – siadała sobie pod postacią lodu na wszystkim. Na asfalcie w stronę Dąbrowy szybko okazało się że przyczepność spadła praktycznie do zera, na leśno-polnej drodze na Modrzewiec wyszło że nie tylko na asfalcie :-) To takie dziwne uczucie gdy po jakimś nerwowym ruchu kierownicą czy najechaniu na jakiś kamień alboco nagle rower w ułamku sekundy znika spod ciebie i doświadczasz na chwilę spadania swobodnego. Jazda zamienia się szybko w rozpaczliwe szukanie poboczy, trawki, przyczepności pomiędzy lodzikiem a zmrożonymi koleinami, kamieniami i innymi zawalidrogami. W Modrzewcu niebacznie zmieniam potwornie śliski asfalt na dwa razy gorszy chodnik z polbruku, co kończy się bolesnym stłuczeniem kości ogonowej, szczęśliwie złagodzonym przez plecak. Wreszcie dojeżdżam do Lipia ze strachem patrząc na rzadkie na szczęście samochody – gdyby taki wpadł w poślizg w złym miejscu to po mnie, nie ucieknę. Ponieważ nie sprawdziłem wcześniej lokalizacji hoteliku sonduję na jakieś 150m kierunek północny, potem dzwonię do Daniela który wskazuje mi właściwą lokalizację. Zawracając mija mnie karetka z włączonym kogutem… W hoteliku jest bez mała połowa rowerzystów i dowiaduję się że właśnie ona (karetka) zabrała Jarka który pechowo podczas upadku złamał nogę, w oparciu o korbę własnego roweru. Chłopaki podejrzewali otwarte złamanie z uwagi na sporą ilość krwi, szczęśliwie okazało się później że to „tylko” blat mu podziurawił skórę. Siedzimy tam długo, czekając na jakieś info ze szpitala, opychając się w międzyczasie pyszną grochówką, ciastkami, kawą i herbatą. Jednocześnie internet gotuje się od odpytywania meteo.pl o pogodę. Niestety prognozowana wcześniej w miarę szybka zwyżka temperatury odchodzi w niepamięć i już wiadomo że odwilż szybko nie nadejdzie. Część z kolegów postanawia tam zdaje się odpuścić i jakoś w miarę bezpiecznie wycofać się do bazy. Ja po około trzech kwadransach zaczynam o dziwo marznąć, więc biorę mapę i żeby się rozruszać idę z buta na dziewiątkę – to tylko trochę ponad kilometr w jedną stronę, więc robię to w niecałe pół godziny i jest to mniej więcej tyle samo ile zeszło sporej grupce rowerzystów na kołach którzy też zdecydowali się ruszyć :-) Po powrocie i kolejnej półgodzinie czekania wiadomo już że sportu więcej tej nocy raczej nie będzie, jednak startujemy ostatecznie dalej z nadzieją zrobienia jeszcze paru punktów. Tylko co wyjechałem poza Lipie gdy nagle dzwoni telefon. Zjeżdżam bezpiecznie w trawę i patrzę kto zacz – godzina już wpół pierwszej; a to znajomy pyta się co porabiam… :-) bo niby miałem jechać, ale żadne punkty na live stronce z wynikami się u mnie nie pokazują, więc pewnie zrezygnowałem czy coś w tym rodzaju. Pogadaliśmy dłuższą chwilę i to było nawet przyjemne – że jest gdzieś tam normalny świat gdzie ludzie najzwyczajniej w świecie w sobotę wieczór imprezują z przyjaciółmi, i nawet pomyślą trochę o tych którzy mają mniej komfortowo, czyli o mnie. Kolejna wieś na trasie zweryfikowała moje fałszywe przekonanie że bardziej ślisko już się nie da… Otóż da się – na kocich łbach to nawet na nogach trudno ustać, a na kołach a-b-s-o-l-u-t-n-i-e jechać się nie da. Dobrze że to tylko przez wieś, i przez pola było już „normalnie” ślisko. Na PK20 znalezienie początku nasypu zajęło mi dziesięć minut, w międzyczasie akurat nadjechali Grześ z Łukaszem i mogłem im go wystawić, choć nie bardzo chcieli wierzyć jak im wołałem żeby przez las na moją czołówkę się kierować :-) Oni pojechali potem zdaje się z powrotem i na Świdwin, ja poleciałem dalej na południe na dwunastkę. Za Cieszeniewem trafiłem na fantastyczny kawałek nie zamarzniętej twardej piaszczystej drogi; przyczepność była bajeczna – tyle że długo to nie trwało i nagle zaliczyłem epicką glebę na dużej prędkości, na szczęście bez większych konsekwencji. Dalszy kawałek od Kluczkowa dla odmiany był bardziej koleinowy co wcale nie jest wiele lepsze od ślizgawicy, bo potencjalny upadek może być bardziej bolesny. Punkt był dość łatwy, przelot w stronę osiemnastki o dziwo też. Sam punkt poszedł mi dużo gorzej, od zjazdu z asfaltu do znalezienia punktu zeszło mi czterdzieści minut, powrót na asfalt kolejne dwadzieścia. Nawet nie chce mi się specjalnie roztrząsać dlaczego – ot, nad ranem zaczynają się pojawiać wielbłądy. Potem w przebłysku geniuszu zrezygnowałem z planowanej większej pętli 14-11-6-3 albo 1 i pojechałem na PK21, który mimo wybrania złej drogi (nie zwróciłem uwagi że wprawdzie idzie na północ ale jednak trochę ku zachodowi), po którymś z kolei spacerze po oranym znalazłem w miarę łatwo. Wreszcie nadeszło ukoronowanie mojej nierównej walki z pogodą, terenem i własną indolencją: PK3. W mniej więcej połowie sympatycznego przelotu spodziewana droga na północ skrajem lasu wyparowała i musiałem zakrążyć. Wybrałem wariant w lewo na Lekowo. Planowałem objechać go (punkt) lekko na zachód i zaatakować równoleżnikowo – zresztą jak się później okazało tą samą drogą atakowali go Grześ z Łukaszem jakieś dziesięć minut wcześniej. Tyle że oni znaleźli go szybko, a ja znów nie doszacowałem odległość i zleciało mi sporo ponad pół godziny zanim trafiłem na podwójnego grubego świerka. W tzw. międzyczasie nastał dzień :-) Rzut oka na zegarek – orzeszku… – ósma zero dwa, osiem minut do terminu. Żeby zdobywanie tego punktu miało sens i dało jakiś zysk nie mogłem się spóźnić więcej niż 29 minut, a miałem jeszcze dziesięć kilometrów do bazy, z czego dwa przez słabo przejezdny las (już błoto, koleiny, wyrąb, pod górkę). Jeszcze na wjeździe na asfalt zaliczam ostatnią solidną lodową glebę tego dnia, na szczęście końcówka była lekko z górki i odbiłem punkt META na trzy minuty przed deadline :-) Uff…
Wracając zmienialiśmy się po kolei za kierownicą, Romek większość trasy przespał bo ma chyba najdalej a godzinna drzemka w bazie przecież wiele nie daje. Lewy bark boli mnie do dzisiaj, kość ogonowa też się odzywa, Jarka ostatecznie zabraliśmy z Koszalina ze szpitala do domu, do Wrocławia gdzie bodaj we wtorek go operowali – śruba i jakiś kawałek blachy – według wypisu było to w miarę proste złamanie więc jest szansa że na wiosnę wróci na trasy. Myślę że ta Masakra przejdzie do historii jako „prawdziwa” masakra.
Aha, najlepsza trójka zgarnęła po dwanaście punktów z dwudziestu jeden, kolejnych siedmiu po jedenaście, w tym i ja, co dało mi dziesiąte miejsce. IMO dość wysoko jak na moje możliwości, tym razem miałem mniej pecha od innych :-)
- DST 116.00km
- Teren 116.00km
- Czas 15:27
- VAVG 7.51km/h
- VMAX 44.00km/h
- Temperatura -3.0°C
- Podjazdy 1255m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze