Wpisy archiwalne w miesiącu
Listopad, 2017
Dystans całkowity: | 121.00 km (w terenie 60.00 km; 49.59%) |
Czas w ruchu: | 08:20 |
Średnia prędkość: | 14.52 km/h |
Maksymalna prędkość: | 35.00 km/h |
Suma podjazdów: | 530 m |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 121.00 km i 8h 20m |
Więcej statystyk |
Sobota, 4 listopada 2017
Kategoria Rowerowe Rajdy na Orientację
Azymut Orient '17
Wahałem się do ostatniej chwili.
Zasadniczo październik jest u mnie pieszy, ale nie pieszy w sensie orienteeringu a górsko-turystycznie. Więc pewien głód rowerowania powstaje i myśl o starcie w Azymut Oriencie jakiś czas mi już potowarzyszyła. Ale - okolice Święta Zmarłych to zawsze loteria, sprawy rodzinne nie zawsze chcą się dopasować do sportowych iwentów :). I tak właśnie na łykend AO ukonstytuował się rodzinny zlot w daawno nieosiągniętym bardzo szerokim składzie (sama młodzież, 40-50+ :) ). Dodatkowo z tygodniowego pobytu w Sądeckim wróciłem z bólem gardła i brzydkim duszącym kaszlem, więc wyglądało na to że napierania nie będzie. Tym niemniej rower wziąłem, pogoda zapowiadała się niezła, a okolice Aleksandrii (koło Brzezin) mam prawie nie jeżdżone. Ponadto w szeroko rozumianej okolicy ma odbyć się w 2018 sukcesor Grassora, a konkretnie w Antoninie, więc mały rekonesans na pewno by nie zaszkodził - a może nawet pomógłby w przyszłości. Jadę, jadę, i nagle koło Krotoszyna rodzi się decyzja - raz kozie śmierć, jadę do Kruszwicy. Z Aleksandrii to w miarę blisko - ok. 130km, rodzina zjeżdża się dopiero po południu, a choroba niech się raz zdecyduje, albo w jedną albo w drugą stronę. Znajomy ksiądz-zakonnik Ojciec Dominik pochwalił się kiedyś własną receptą na grypę i inne takie - dwie, trzy msze polowe pod rząd, żadna bakteria czy wirus miałaby tego nie wytrzymać ;) Jako że na stronie imprezy kontakt jest tylko mailowy, dzwonię do Łukasza który jest już na miejscu z prośbą o pytanie do organizatora czy będzie wolne miejsce... Będzie... - więc klamka zapadła.
Po ostrożnej inauguracji rodzinnego zlotu (wszak rano jadę) ustawiam budziki na piątą rano, wstaję, ubieram się rowerowo, wrzucam coś szybko na ruszt i w drogę. Jedzie się spokojnie i na jakieś trzy kwadranse przed startem rowerowej setki robię kolegom niespodziankę. Wspólnie uzupełniamy naprędce płyny i zbieramy się powoli na odprawę. Nawiasem mówiąc dojeżdżając do Kruszwicy naszła mnie myśl - ile tu wody! Ale nie uprzedzajmy wypadków. Po dziesięciominutowym poślizgu i krótkim spiczu orga dostajemy wreszcie mapy, i tu jest mały minus, a właściwie dwa, bo oba arkusze A4 nie tylko nie zachodzą na siebie, ale nawet jest ok 1cm biała plama pomiędzy :) Nie żeby rodziło to jakieś problemy nawigacyjne, ale przecież łatwo czegoś takiego uniknąć? Drugi minusik, trochę większy jest za praktycznie bezwariantową trasę. Na szczęście przeloty między punktami pozostawiały pewne wybory i to skutecznie spędzało rutynę - choć niestety nie zawsze :)
Z uwagi na płaskość terenu zabrałem Stradę - czyli hybrydę z sztywnym karbonowym widelcem i prostą kierownicą. Tym razem na 35-milimetrowych CX X-Kingach Continentala. Czy był to dobry wybór - chyba tak, choć na gorszych ścieżkach zauważalnie traciłem, czasem nawet bardzo. Gdyby ziemia była głębiej rozmiękła byłoby bardzo paskudnie, ale większość kałuż czy błot spokojnie przejeżdżałem na wprost, a na twardym czy asfalcie można było cisnąć. Żeby nie było niejasności, moje "cisnąć" to nie jest nawet "spokojna" jazda lepszych Kolegów :) mówiąc wprost jestem wolny. Nie te lata, nie ten trening.
Zasadniczo prawie nigdy nie maziam mapy flamastrami, może kiedyś dorosnę do takiego sportowego podejścia, ale na razie nie. I tak było i tym razem, wymyśliłem sobie tylko oczami wyobraźni piękną ósemkę zaczynając na północ zgodnie z ruchem wskazówek :) No to jedziemy.
Początek był dobry, pierwsze trzy asfaltowe kilometry trzymam się blisko Łukasza, ale już następny kilometr po trawiastym dziurawym "nasypie" nad rzeczką (rowem melioracyjnym?) odstaję; są tam jakieś duże kamienie, kawałki betonu na których można zrobić sporą krzywdę kołom jeśli nie uważać. Z boku, na kukurydzinym polu czasem można jechać, czasem jest miękko. Punkt jest nad wodą na pniu drzewa - buty z blokami nie zapewniają komfortu psychicznego, ale jest się czego chwycić, więc obywa się bez moczenia nóg. Na razie :)
Dojazd do drugiego punktu wychodzi nie najlepiej, droga przez pola "po przekątnej" po pierwsze jest dość podła (jestem cały oblepiony rzepami) a po drugie kończy się 250m przed zabudowaniami, nie ma rady, trzeba się przebijać pieszo. Na kolejnym punkcie dochodzę większą grupkę tych którzy minęli mnie nad kanałkiem - nie żebym był taki szybki, czy wybrał jakiś fantastyczny wariant, ale oni czeszą jakieś zarośla w poszukiwaniu punktu-labiryntu, który ostatecznie jest chyba spory kawałek dalej niż na mapie. Łukasz wraca, zapewne odmierzyć się jeszcze raz, ja jadę dalej i porzucone na poboczu rowery wystawiają mi punkt :) Jesienią drzewny labirynt nie spełnia swojej ustawowej roli - lampion widać z daleka. Kolejny punkt z bufetem to zupełnie bez historii jest, na uzupełnianie zapasów jeszcze za wcześnie, poprawiam tylko własnego banana ciasteczkami. Dla odmiany kolejny punkt - rozwidlenie kanałów atakuję trochę lepszą drogą, to znaczy gorszą bo polną i błotnistą, ale bez rozlewisk które przypadły w udziale tym którzy pomykali najpierw asfaltem wprost na południe :) Przez błoto przejeżdżam bez większych problemów, jako że pod spodem jest wciąż twardo. Po kilkudziesięciu metrach widzę że punkt jest z drugiej strony kanału, wracam więc do "głównej" i przepustu - w tym czasie od asfaltu z zachodu przez rozlewiska przebijają się powoli piesi i cykliści. Ci pierwsi chyba już na mokro bo nie kluczą specjalnie, cykliści jeszcze nie bo szukają obejść :) Podążając do asfaltu - niestety już po mokrym - podaję dojeżdżającemu koledze sytuację hydro, mijamy się głęboko w polu, które wcale nie jest dużo lepsze, ale póki co moje GTX-y dają radę bo głębokość nie przekracza wysokości. Dopiero na kilku ostatnich krokach do "suchego" chcę za szybko przeskoczyć i łapię wlewkę przez cholewkę :) Oj paskudnie, zimna woda w butach chorego człowieka na początku imprezy nie wróży dobrze. Ale to w sumie pikuś bo kolega (jak się później okazało) wracając chciał "kałużę" przejechać i wpadł ponoć po kierownicę :) Na kolejnym odcinku nie było jakoś specjalnie lepiej, droga wzdłuż torów kolejowych w wielu miejscach okupowana jest przez wielkie co najmniej kilkunastometrowe kałuże. Nie sprawdzam głębokości, próbuję boczkiem, boczkiem, co kończy się kolejną wlewką do buta, niestety. Mijam sporo orientalistów pieszych, chyba z jakiejś krótszej trasy bo poruszają się grupkami i mają wielu młodocianych w składzie. Nie zazdroszczę, ja większość kałuż mogę jednak przejechać, oni szukają jakichś suchych przejść w pozalewanych trawach i krzalach. Następne dwa punkty w laskach są bezproblemowe, solidne drogi wyprowadzają bez pudła tam gdzie trzeba, i tak kończę górną część ósemki. I teraz powstaje mały dylemat: czy kontynuować ją po przekątnej, czy ciągnąć dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara?... Decyduje Mysia Wieża :) o której coś na odprawie wspominano - że jest krócej otwarta czy jakoś tak. Więc zasuwam asfaltem do Kruszwicy. Po paru godzinach pedałowania schody na bogato (punkt jest na szczycie wieży) nie budzą mojego entuzjazmu, ale widoki z góry w słońcu jakoś to wynagradzają.
No dobrze, trzeba jechać, to jeszcze nie jest połowa - to znaczy mogłoby się wydawać że prawie jest bo licznik pokazuje 42 kilometry, ale nikt jeszcze nie wie że długość całej trasy będzie oscylować wokół 120-tki :) Przejazd przez "cywilizację" to nic przyjemnego, jest duży ruch samochodowy, na szczęście półtora kilometra dalej zjeżdżam z głównej szosy i zaczynam trzykilometrową traskę po starej betonce. Jak ktoś pamięta poniemiecką A4 za socjalizmu to tutaj odczucia z jazdy są podobne, tyle że przy dużo niższej prędkości. Pierwszy zjazd w kierunku punktu pomijam, jest okropnie błotny, jadę więc dalej i zaliczam go (punkt) od zadniej strony :) Następne pięć punktów to z jednej strony luzik - prawie sam asfalt, układ jak ząbki w zamku błyskawicznym, kawałek główną na południe, skok w bok i powrót tą samą drogą na przemian na wschód i na zachód, po kolei. Z drugiej strony - wieje paskudny wiatr od południa, no nie jakiś orkan, ale w uszach świszcze dość mocno i nogi też to czują jednak. Było tego coś koło 30 kilometrów, ale pewnie połowa mniej więcej to te skoki w bok, czyli tragedii nie było. Następne w kolejności są dwa punkty na półwyspie wcinającym się wewnątrz Gopła, oba na wieżach obserwacyjnych pobudowanych głównie dla ptasiarzy jak sądzę. Jadę wzdłuż wschodniego brzegu (lepsza droga) i chciałbym zaatakować bliższą wieżę (zachodnią) jedną z dwóch zaznaczonych na mapie ścieżek/dróżek; niestety są całkowicie wirtualne, zapewne zwirtualizował je pług :) Zaliczam więc najpierw tą północną, potem cisnę trawiastą drogą wzdłuż lasu do tej drugiej.
Jest dość miękko plus kolejne przeszkody wodne pod koniec, więc średnia z tego odcinka to raptem całe 11km/h. Dla odmiany chwilę później mam farta, prom w Ostrówku czeka na moim brzegu. Te kilka minut przymusowej bezczynności zużywam na banana, telefon i parę fotek - okazuje się też że na drugim brzegu koczuje Grześ Liszka w oczekiwaniu na prom. Z porównania liczników wychodzi że mam więcej kilometrów, punktów prawdopodobnie też. Noo, wyprzedzać Grzesia, nawet jak jest w nieformie to nie jest takie nic ;) W dodatku jestem na chorobie jakby.
Optymizm powiększa nadzieja że teraz będzie z wiatrem. No fakt, już tak nie świszczało, natomiast bardzo znacząco spadła ilość asfaltu. Osiemnastka to jeszcze spoko, ale druga połówka przelotu na dziewiątkę to porażka, droga na wprost od przejazdu przez asfaltówkę - z pozoru najgrubsza kreska na mapie - okazuje się być miękkim zaoranym polem. Ponad dwa kilometry z buta. Jak się okazało dużo lepiej by było pojechać szlakiem na północ i skręcić na wschód w - niestety nie zaznaczoną na mapie - drogę wychodzącą kilka drzew za punktem. Ale skąd mogłem wiedzieć?... W sumie - było zapytać Grzesia ;) No nieważne, pojechałem tamtędy dalej, do szlaku, potem kawałek dalej do asfaltu w Popowie, okrążyłem jakiś zespół pałacowy i niezłą ubitą gruntówką zaliczyłem PK10. Dalej był znowu kawałek asfaltu i dość prosty dojazd do PK12 na zboczu jakiegoś pagórka. I tu kolejna mała skucha, zaznaczona na mapie droga/ścieżka na płn.-zach. jest zaorana a ja zamiast wrócić do asfaltu kombinuję z jakimiś zanikającymi miedzami, co kończy się niemal kilometrowym spacerem po cebulowym polu. Z leżącymi często-gęsto stertami rzeczonej cebuli Na szczęście dawało się pomiędzy nimi lawirować a nawet jechać, i tylko kilkakrotnie rozjechałem jakąś nadgniłą bulwę. Błeee. No nic, jadę dalej, kolejną polną drogę do jedenastki wystawia mi jakiś Hilux - szacun dla kierowcy, nawet rowerem jechało się dość podle. Pewnie szybciej by było objechać przez Rusinowo. Dobra, zostały mi już tylko dwa punkty, ale i czas zaczyna się powoli kurczyć, deadline już za niecałą godzinę. A przecież i tak przedłużyli o pół godziny... Wychodzi na to że w pierwotnym limicie bym się nie zmieścił... Ale przecież jestem chory, no to OK :) W każdym razie na szóstkę jadę asfaltem dookoła, bo jak znów wkopię się w jakieś orane to może być niefajnie; jak się okazuje niepotrzebnie - jadę z powrotem przez pola i jest w porządku. Ostatni PK, ósemka, to już w zasadzie bez historii, warto tylko zauważyć że grube drzewo było naprawdę baaardzo grube, i że kilkaset metrów dalej zaczął się asfalt i oświetlenie uliczne, i te ostatnie parę kilometrów pokonałem w komfortowych warunkach. Wydarzyły się tylko jeszcze dwie dziwne rzeczy - najpierw na peryferiach zauważyłem Krystiana (jak się okazało później - zwycięzcę) kręcącego się przy domkach. ?? - kie licho?... Zdecydowana większość miejsc potrzebnych zawodnikowi "po" jest wszak o dobre dwa kilometry bliżej bazy. A już na wylocie przy głównej ulicy minął mnie szybko Grzesiu, który po pierwsze miał być na mecie za mną :) a po drugie, nawet jeśli przyjechał jednak przede mną, gdzie znowu jedzie na miasto i to w stroju sportowym? Łotewer, mknę na metę ;) oddaję kartę, ...sprawdzam w końcu czas, i jest dobrze, czyli trochę do limitu jeszcze zostało. Jest i bonus, akurat dotarł katering i mogę pojeść trochę, bo zgłodniałem mówiąc szczerze. Wyjaśnienie sytuacji z Grzesiem okazuje się dość proste - po pierwsze zachodnia część dolnej pętli jako dużo bardziej asfaltowa, IMO nieznacznie łatwiejsza nawigacyjnie i z wiatrem pozwoliła mu na dotarcie na metę jednak przede mną. Na moje szczęście zapomniał jeszcze o Mysiej Wieży i jak go spotkałem to gnał właśnie tam się odbić :) Co do Krystiana to wciąż nie wiem co tam robił, zapytam przy najbliższej okazji.
Jak by to wszystko podsumować, miejsce 24 na 37, czas 8:20 wobec 5:49 zwycięzcy; na takich stosunkowo łatwych trasach, gdzie błędy tak nie ważą, bez znaczącego poprawienia szybkości wiele lepiej nie będzie. Okolica generalnie mi się bardzo podobała, choć pod kątem RJnO to już trochę mniej :) Za dużo wody, za mało lasu. No i płasko. Co do bazy nie mogę się wypowiadać bo wpadłem i wypadłem tylko. Wreszcie - jak to czasem pytają: "Przyjedziesz za rok?", i w sumie chyba tak, o ile będę miał wolny łykend rzecz jasna.
P.S. Bakteria zdechła, na drugi dzień czułem się już dużo lepiej :)
Po ostrożnej inauguracji rodzinnego zlotu (wszak rano jadę) ustawiam budziki na piątą rano, wstaję, ubieram się rowerowo, wrzucam coś szybko na ruszt i w drogę. Jedzie się spokojnie i na jakieś trzy kwadranse przed startem rowerowej setki robię kolegom niespodziankę. Wspólnie uzupełniamy naprędce płyny i zbieramy się powoli na odprawę. Nawiasem mówiąc dojeżdżając do Kruszwicy naszła mnie myśl - ile tu wody! Ale nie uprzedzajmy wypadków. Po dziesięciominutowym poślizgu i krótkim spiczu orga dostajemy wreszcie mapy, i tu jest mały minus, a właściwie dwa, bo oba arkusze A4 nie tylko nie zachodzą na siebie, ale nawet jest ok 1cm biała plama pomiędzy :) Nie żeby rodziło to jakieś problemy nawigacyjne, ale przecież łatwo czegoś takiego uniknąć? Drugi minusik, trochę większy jest za praktycznie bezwariantową trasę. Na szczęście przeloty między punktami pozostawiały pewne wybory i to skutecznie spędzało rutynę - choć niestety nie zawsze :)
Z uwagi na płaskość terenu zabrałem Stradę - czyli hybrydę z sztywnym karbonowym widelcem i prostą kierownicą. Tym razem na 35-milimetrowych CX X-Kingach Continentala. Czy był to dobry wybór - chyba tak, choć na gorszych ścieżkach zauważalnie traciłem, czasem nawet bardzo. Gdyby ziemia była głębiej rozmiękła byłoby bardzo paskudnie, ale większość kałuż czy błot spokojnie przejeżdżałem na wprost, a na twardym czy asfalcie można było cisnąć. Żeby nie było niejasności, moje "cisnąć" to nie jest nawet "spokojna" jazda lepszych Kolegów :) mówiąc wprost jestem wolny. Nie te lata, nie ten trening.
Zasadniczo prawie nigdy nie maziam mapy flamastrami, może kiedyś dorosnę do takiego sportowego podejścia, ale na razie nie. I tak było i tym razem, wymyśliłem sobie tylko oczami wyobraźni piękną ósemkę zaczynając na północ zgodnie z ruchem wskazówek :) No to jedziemy.
Początek był dobry, pierwsze trzy asfaltowe kilometry trzymam się blisko Łukasza, ale już następny kilometr po trawiastym dziurawym "nasypie" nad rzeczką (rowem melioracyjnym?) odstaję; są tam jakieś duże kamienie, kawałki betonu na których można zrobić sporą krzywdę kołom jeśli nie uważać. Z boku, na kukurydzinym polu czasem można jechać, czasem jest miękko. Punkt jest nad wodą na pniu drzewa - buty z blokami nie zapewniają komfortu psychicznego, ale jest się czego chwycić, więc obywa się bez moczenia nóg. Na razie :)
Dojazd do drugiego punktu wychodzi nie najlepiej, droga przez pola "po przekątnej" po pierwsze jest dość podła (jestem cały oblepiony rzepami) a po drugie kończy się 250m przed zabudowaniami, nie ma rady, trzeba się przebijać pieszo. Na kolejnym punkcie dochodzę większą grupkę tych którzy minęli mnie nad kanałkiem - nie żebym był taki szybki, czy wybrał jakiś fantastyczny wariant, ale oni czeszą jakieś zarośla w poszukiwaniu punktu-labiryntu, który ostatecznie jest chyba spory kawałek dalej niż na mapie. Łukasz wraca, zapewne odmierzyć się jeszcze raz, ja jadę dalej i porzucone na poboczu rowery wystawiają mi punkt :) Jesienią drzewny labirynt nie spełnia swojej ustawowej roli - lampion widać z daleka. Kolejny punkt z bufetem to zupełnie bez historii jest, na uzupełnianie zapasów jeszcze za wcześnie, poprawiam tylko własnego banana ciasteczkami. Dla odmiany kolejny punkt - rozwidlenie kanałów atakuję trochę lepszą drogą, to znaczy gorszą bo polną i błotnistą, ale bez rozlewisk które przypadły w udziale tym którzy pomykali najpierw asfaltem wprost na południe :) Przez błoto przejeżdżam bez większych problemów, jako że pod spodem jest wciąż twardo. Po kilkudziesięciu metrach widzę że punkt jest z drugiej strony kanału, wracam więc do "głównej" i przepustu - w tym czasie od asfaltu z zachodu przez rozlewiska przebijają się powoli piesi i cykliści. Ci pierwsi chyba już na mokro bo nie kluczą specjalnie, cykliści jeszcze nie bo szukają obejść :) Podążając do asfaltu - niestety już po mokrym - podaję dojeżdżającemu koledze sytuację hydro, mijamy się głęboko w polu, które wcale nie jest dużo lepsze, ale póki co moje GTX-y dają radę bo głębokość nie przekracza wysokości. Dopiero na kilku ostatnich krokach do "suchego" chcę za szybko przeskoczyć i łapię wlewkę przez cholewkę :) Oj paskudnie, zimna woda w butach chorego człowieka na początku imprezy nie wróży dobrze. Ale to w sumie pikuś bo kolega (jak się później okazało) wracając chciał "kałużę" przejechać i wpadł ponoć po kierownicę :) Na kolejnym odcinku nie było jakoś specjalnie lepiej, droga wzdłuż torów kolejowych w wielu miejscach okupowana jest przez wielkie co najmniej kilkunastometrowe kałuże. Nie sprawdzam głębokości, próbuję boczkiem, boczkiem, co kończy się kolejną wlewką do buta, niestety. Mijam sporo orientalistów pieszych, chyba z jakiejś krótszej trasy bo poruszają się grupkami i mają wielu młodocianych w składzie. Nie zazdroszczę, ja większość kałuż mogę jednak przejechać, oni szukają jakichś suchych przejść w pozalewanych trawach i krzalach. Następne dwa punkty w laskach są bezproblemowe, solidne drogi wyprowadzają bez pudła tam gdzie trzeba, i tak kończę górną część ósemki. I teraz powstaje mały dylemat: czy kontynuować ją po przekątnej, czy ciągnąć dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara?... Decyduje Mysia Wieża :) o której coś na odprawie wspominano - że jest krócej otwarta czy jakoś tak. Więc zasuwam asfaltem do Kruszwicy. Po paru godzinach pedałowania schody na bogato (punkt jest na szczycie wieży) nie budzą mojego entuzjazmu, ale widoki z góry w słońcu jakoś to wynagradzają.
No dobrze, trzeba jechać, to jeszcze nie jest połowa - to znaczy mogłoby się wydawać że prawie jest bo licznik pokazuje 42 kilometry, ale nikt jeszcze nie wie że długość całej trasy będzie oscylować wokół 120-tki :) Przejazd przez "cywilizację" to nic przyjemnego, jest duży ruch samochodowy, na szczęście półtora kilometra dalej zjeżdżam z głównej szosy i zaczynam trzykilometrową traskę po starej betonce. Jak ktoś pamięta poniemiecką A4 za socjalizmu to tutaj odczucia z jazdy są podobne, tyle że przy dużo niższej prędkości. Pierwszy zjazd w kierunku punktu pomijam, jest okropnie błotny, jadę więc dalej i zaliczam go (punkt) od zadniej strony :) Następne pięć punktów to z jednej strony luzik - prawie sam asfalt, układ jak ząbki w zamku błyskawicznym, kawałek główną na południe, skok w bok i powrót tą samą drogą na przemian na wschód i na zachód, po kolei. Z drugiej strony - wieje paskudny wiatr od południa, no nie jakiś orkan, ale w uszach świszcze dość mocno i nogi też to czują jednak. Było tego coś koło 30 kilometrów, ale pewnie połowa mniej więcej to te skoki w bok, czyli tragedii nie było. Następne w kolejności są dwa punkty na półwyspie wcinającym się wewnątrz Gopła, oba na wieżach obserwacyjnych pobudowanych głównie dla ptasiarzy jak sądzę. Jadę wzdłuż wschodniego brzegu (lepsza droga) i chciałbym zaatakować bliższą wieżę (zachodnią) jedną z dwóch zaznaczonych na mapie ścieżek/dróżek; niestety są całkowicie wirtualne, zapewne zwirtualizował je pług :) Zaliczam więc najpierw tą północną, potem cisnę trawiastą drogą wzdłuż lasu do tej drugiej.
Jest dość miękko plus kolejne przeszkody wodne pod koniec, więc średnia z tego odcinka to raptem całe 11km/h. Dla odmiany chwilę później mam farta, prom w Ostrówku czeka na moim brzegu. Te kilka minut przymusowej bezczynności zużywam na banana, telefon i parę fotek - okazuje się też że na drugim brzegu koczuje Grześ Liszka w oczekiwaniu na prom. Z porównania liczników wychodzi że mam więcej kilometrów, punktów prawdopodobnie też. Noo, wyprzedzać Grzesia, nawet jak jest w nieformie to nie jest takie nic ;) W dodatku jestem na chorobie jakby.
Optymizm powiększa nadzieja że teraz będzie z wiatrem. No fakt, już tak nie świszczało, natomiast bardzo znacząco spadła ilość asfaltu. Osiemnastka to jeszcze spoko, ale druga połówka przelotu na dziewiątkę to porażka, droga na wprost od przejazdu przez asfaltówkę - z pozoru najgrubsza kreska na mapie - okazuje się być miękkim zaoranym polem. Ponad dwa kilometry z buta. Jak się okazało dużo lepiej by było pojechać szlakiem na północ i skręcić na wschód w - niestety nie zaznaczoną na mapie - drogę wychodzącą kilka drzew za punktem. Ale skąd mogłem wiedzieć?... W sumie - było zapytać Grzesia ;) No nieważne, pojechałem tamtędy dalej, do szlaku, potem kawałek dalej do asfaltu w Popowie, okrążyłem jakiś zespół pałacowy i niezłą ubitą gruntówką zaliczyłem PK10. Dalej był znowu kawałek asfaltu i dość prosty dojazd do PK12 na zboczu jakiegoś pagórka. I tu kolejna mała skucha, zaznaczona na mapie droga/ścieżka na płn.-zach. jest zaorana a ja zamiast wrócić do asfaltu kombinuję z jakimiś zanikającymi miedzami, co kończy się niemal kilometrowym spacerem po cebulowym polu. Z leżącymi często-gęsto stertami rzeczonej cebuli Na szczęście dawało się pomiędzy nimi lawirować a nawet jechać, i tylko kilkakrotnie rozjechałem jakąś nadgniłą bulwę. Błeee. No nic, jadę dalej, kolejną polną drogę do jedenastki wystawia mi jakiś Hilux - szacun dla kierowcy, nawet rowerem jechało się dość podle. Pewnie szybciej by było objechać przez Rusinowo. Dobra, zostały mi już tylko dwa punkty, ale i czas zaczyna się powoli kurczyć, deadline już za niecałą godzinę. A przecież i tak przedłużyli o pół godziny... Wychodzi na to że w pierwotnym limicie bym się nie zmieścił... Ale przecież jestem chory, no to OK :) W każdym razie na szóstkę jadę asfaltem dookoła, bo jak znów wkopię się w jakieś orane to może być niefajnie; jak się okazuje niepotrzebnie - jadę z powrotem przez pola i jest w porządku. Ostatni PK, ósemka, to już w zasadzie bez historii, warto tylko zauważyć że grube drzewo było naprawdę baaardzo grube, i że kilkaset metrów dalej zaczął się asfalt i oświetlenie uliczne, i te ostatnie parę kilometrów pokonałem w komfortowych warunkach. Wydarzyły się tylko jeszcze dwie dziwne rzeczy - najpierw na peryferiach zauważyłem Krystiana (jak się okazało później - zwycięzcę) kręcącego się przy domkach. ?? - kie licho?... Zdecydowana większość miejsc potrzebnych zawodnikowi "po" jest wszak o dobre dwa kilometry bliżej bazy. A już na wylocie przy głównej ulicy minął mnie szybko Grzesiu, który po pierwsze miał być na mecie za mną :) a po drugie, nawet jeśli przyjechał jednak przede mną, gdzie znowu jedzie na miasto i to w stroju sportowym? Łotewer, mknę na metę ;) oddaję kartę, ...sprawdzam w końcu czas, i jest dobrze, czyli trochę do limitu jeszcze zostało. Jest i bonus, akurat dotarł katering i mogę pojeść trochę, bo zgłodniałem mówiąc szczerze. Wyjaśnienie sytuacji z Grzesiem okazuje się dość proste - po pierwsze zachodnia część dolnej pętli jako dużo bardziej asfaltowa, IMO nieznacznie łatwiejsza nawigacyjnie i z wiatrem pozwoliła mu na dotarcie na metę jednak przede mną. Na moje szczęście zapomniał jeszcze o Mysiej Wieży i jak go spotkałem to gnał właśnie tam się odbić :) Co do Krystiana to wciąż nie wiem co tam robił, zapytam przy najbliższej okazji.
Jak by to wszystko podsumować, miejsce 24 na 37, czas 8:20 wobec 5:49 zwycięzcy; na takich stosunkowo łatwych trasach, gdzie błędy tak nie ważą, bez znaczącego poprawienia szybkości wiele lepiej nie będzie. Okolica generalnie mi się bardzo podobała, choć pod kątem RJnO to już trochę mniej :) Za dużo wody, za mało lasu. No i płasko. Co do bazy nie mogę się wypowiadać bo wpadłem i wypadłem tylko. Wreszcie - jak to czasem pytają: "Przyjedziesz za rok?", i w sumie chyba tak, o ile będę miał wolny łykend rzecz jasna.
P.S. Bakteria zdechła, na drugi dzień czułem się już dużo lepiej :)
- DST 121.00km
- Teren 60.00km
- Czas 08:20
- VAVG 14.52km/h
- VMAX 35.00km/h
- Podjazdy 530m
- Sprzęt Strada
- Aktywność Jazda na rowerze